DEMOKRACJA DELIBERATYWNA PO POLSKU, CZYLI SŁOŃ W SKŁADZIE PORCELANY…

///DEMOKRACJA DELIBERATYWNA PO POLSKU, CZYLI SŁOŃ W SKŁADZIE PORCELANY…

Idea demokracji deliberatywnej jest zamysłem powrotu do debaty jako swoiście rozumianegokrwiobiegudemokracji. W sensie historycznym jest to niejako powrót do ścierania się poglądów znanego z kolebki myśli demokratycznej, czyli z greckiej polis (gdzie wolni i równi obywatele podejmowali decyzje poprzez dyskusje i szukanie najlepszego rozwiązania), a dalej z republiki rzymskiej czy choćby z liberalnego, konstytucyjnego państwa prawa w wieku XIX.

Ucząca się” demokracja

Myśl przewodnia tak pojmowanego, „deliberującego” układu społecznego opiera się na założeniu, że członkowie zbiorowości, którzy są przedmiotem różnorakich decyzji – nazwijmy je umownie: instytucjonalnymi – mają prawo, a także zdolności i możliwości do współuczestnictwa w kształtowaniu owych decyzji.

W jaki sposób? Poprzez dyskusję, w czasie której jej uczestnicy zmieniają opinie
i
preferencje. Co jednak bardzo istotne: zmiany opinii i preferencji uczestników zachodzą
w
wyniku opartej na argumentach perswazji, a nie szantażu, nacisku czy np. manipulacji. Jednym słowem: deliberacja to wymiana argumentów, nie uciekająca jednak od ich rzeczowej konfrontacji. Warto zauważyć, że ta ostatnia jest wartością samą w sobie: w procesie ścierania się argumentów coraz większego znaczenia nabierają przecież te lepsze, mocniejsze, które
w
miarę dyskusji podlegają dodatkowo procesowisamodoskonalenia. Ujmując rzecz najprościej: siadając do stołu i zaczynając konfrontować swoje stanowiska dyskutanci zaczynają automatycznie udoskonalać swoje argumenty i poszukiwać nowych rozwiązań, które wcześniej nie były dostrzegane nawet przez nich samych. Zgodnie z tym założeniem demokracja deliberatywna jest więc demokracją uczącą się.

Pomysł tak rozumianej demokracji pojawia się w nowoczesnej myśli filozoficznopolitycznej w ujęciu przede wszystkim współczesnego filozofa niemieckiego Jürgena Habermasa, szczególnie w jego pracach dotyczących tzw. idealnej sytuacji mowy (ideale Sprechsituation), w których Habermas postuluje o taką organizację procesów wymiany argumentów i podejmowania decyzji, która zapewniałaby symetryczny podział szans
i
faktyczną równość.

Fundamentalne założenia tej teorii mieszczą się w wybranych przeze mnie kilku przesłankach:

– nikt kto mógłby wnieść jakiś istotny wkład ze względu na kontrowersyjne ważnościowe roszczenia, nie może zostać wykluczony;

– wszyscy mają jednakową szansę wypowiedzenia się w sprawie;

– uczestnicy muszą mówić to, co myślą;

– komunikacja nie może podlegać restrykcjom;

– lepszy argument może dojść do głosu i zdecydować o wyniku dyskusji

Istotą tejprzyznajmy: jakże wolnościowejidei jest dopuszczenie mas społecznych do procesu podejmowania decyzji, co doprowadzić może w konsekwencji nawet do podważania przez owe masy samych procesów zachodzących w tradycyjnie rozumianej demokracji. Habermas uważa to zjawisko za jak najbardziej pożądane, argumentując że dzięki niemu znane z demokracji liberalnejspołeczeństwo obywatelskiemoże wyewoluować
w
znacznie bardziej dojrzałeSpołeczeństwo Obywateli(Brgergesellschaft).

Komórki, zgromadzenia i „miasteczkowe spotkania”

Tyle krótkiego zarysu teoretycznego. Pora najwyższa przyjrzeć się funkcjonującym od lat w dojrzałych demokracjachinstytucjom deliberatywnym.

W Stanach Zjednoczonych (szczególnie w Nowej Anglii, gdzie wzorem była tradycja spotkań całej społeczności, np. miasteczka, pochodząca z początków XVII w) i w Wielkiej Brytanii istnieje tradycja town meetings, czyli zgromadzeń ogółu mieszkańców, którzy wspólnie obradują i podejmują kluczowe dla lokalnej społeczności decyzje. Metoda town meetings została zastosowana m.in. przy ustalaniu ostatecznego kształtu projektów odbudowy obszaru tzw. Ground Zero w Nowym Jorku i zniszczonego w wyniku huraganu Nowego Orleanu. Była również wykorzystywana wielokrotnie przy rozwiązywaniu złożonych problemów dotyczących m.in. budżetu i finansów czy ochrony zdrowia społeczności szczebla lokalnego.

W town meetings może brać udział od 100 do kilku tysięcy osób rekrutowanych przez różnego rodzaju instytucje i organizacje. Uczestnicy pracują w mniejszych grupach (po ok. 10 osób), prowadzonych przez moderatorów. Kwestie dyskutowane w takich mniejszych grupach zbierają i opracowują moderatorzy przy użyciu podłączonego do internetu laptopa. Kluczowe zagadnienia wyodrębnione w ten sposób mogą być przedmiotem natychmiastowego głosowania przez wszystkich zainteresowanych (przy pomocy bezprzewodowych kart do głosowania).

Podobne znaczenie i podobne działanie mają komórki planowania (planning cells) w Niemczech i Szwajcarii czy „zgromadzenia konsensowe” (consensus conferences) w Danii. W wielu krajach, np. Niemczech, inicjatywy te finansowane są przez władze lokalne i służą do podejmowania istotnych lokalnych decyzji w sprawach, na których większość obywateli po prostu się zna. Jak to wygląda w praktyce? Wybierana jest mała grupa (10–20 osób), która ma omówić wybrany problem i zaproponować jego rozwiązania. Grupa korzysta z ekspertyz oraz ma możliwość zaproszenia specjalistów z wybranych dziedzin czy polityków na swojego rodzaju „przesłuchanie”.

Co najważniejsze: raport końcowy, z wypracowanym przez grupę rozwiązaniem i jego szczegółowym uzasadnieniem musi zostać upubliczniony. Z kolei: co najciekawszesamo rozwiązanie problemu nie musi mieć największej wagi merytorycznej we wspomnianym raporcie. Równie, a może nawet bardziej ważne jest upublicznienie mechanizmów kryjących się za decyzjami politycznymi oraz zrozumienie niejednokrotnie skrzętnie skrywanych motywów, sposobów działania oraz, last but not least: interesów, instytucji i ludzi z nimi związanych.

W Danii consensus conferences odbywają się w budynku parlamentu, niektóre są szeroko omawiane przez mass media. W niektórych krajach (np. Niemczech) przed rozpoczęciem deliberacji spisuje się z kolei kontrakt między władzą lokalną a społecznością, jaki będzie formalny status podjętej grupowo decyzji. Czasami jest to obowiązek wprowadzenia w życie zaleceń wypracowanych przez grupę; niekiedy władze lokalne muszą publicznie uzasadnić powody, dla których odstępują od rozwiązań przyjętych podczas deliberacji.

Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że podstawowym powodem jest fakt, że powodzenie tego typu rozwiązań zależy od tego jaką rangę osiągną w życiu danej społeczności. Jeżeli staną się wydarzeniami publicznymi, jeżeli dana społeczność będzie z niecierpliwością czekała na wynik obrad wybranego z siebie grona, osiągną zamierzony sukces.

Od „Ja” do „My” droga daleka…

Jak widać miejsca, w których przedstawicielstwa i instytucje owej rozważanej tu przez nasdeliberative democracymają swoją zakorzenioną tradycję i liczącymi się figurami na demokratycznej szachownicy.

Nie zmienia to jednak faktu, że przed tą, wciąż jednak raczkującą formą demokracji, stoi sporo problemów praktycznych. Wyodrębnijmy choć kilka z nich:

– prawa na jakich dopuszczamy manifestację interesów pewnych grup, nawet jeżeli nie są one konstruktywne czy racjonalne z punktu widzenia ogółu?

słuszność wyłączenia/wykluczenia z procesu deliberacji (np. ekstremistów czy przedstawicieli ruchów antydemokratycznych)

– tematyka deliberacji (o czym dyskutujemy: tylko o sprawach najważniejszych, a może tylko o konstytucyjnych, czy też może o wszystkich?)

Mimo tych czy innych problemów natury technicznej (które do pokonania) demokracja deliberatywna zawiera w sobie moim zdaniem problem o wiele bardziej skomplikowanej natury. Stawia bowiemna głowietradycyjną postawę człowieka zanurzonego w demokracji liberalnej.

Oto w nowej formie demokracji na pierwszym miejscu zostaje postawiony nie interes jednostki (czyli mój) tylko interes wspólnoty. Powstaje pytanie o gotowość człowieka do podporządkowania się interesowi wspólnoty w imię wyższych celów, które możemy nazwać na potrzeby tego tekstu roboczo:celami wspólnotowymi.

Parafrazując genialny początek „Dziennika” Witolda Gombrowicza: czy stać nas na zapisanie w swoim diariuszu: Poniedziałek: My; Wtorek: My; Środa: My; Czwartek: My; Piątek: My?

Szczerze w to wątpię. Zwłaszcza żyjąc w Polsce.

Pięć podwórkowych przeszkód

I tu przechodzimy do naszego polskiego podwórka. A na nim, niestety: i dzieci brudne, i trzepak połamany i piaskownicę z piasku okradli dorośli.

Demokracja deliberatywna w naszym kraju staje w zasadzie przed przeszkodami nie do pokonania na tu i teraz.

Pozwolę sobie na krótką charakterystykę pięciu wybranych:

 

– spór na poziomie wartości:

Toczące się w naszej jakże młodej przecież demokracji spory mają w zdecydowanej większości podłoże aksjologiczne, czyli nierozwiązywalne na poziomie dyskusji (tu: deliberacji). Okopani w transzejach swoich poglądów dotyczących: patriotyzmu, religii
w
szkołach, aborcji, eutanazji, katastrofy smoleńskiej, czy chociażby sposobu, w jaki i na co powinno wydawać się pieniądze z miejskiej kasy, nasi rodacy zupełnie ze sobą nie rozmawiają. Co jakiś czas z jednego okopu wystaje jakaś gadająca głowa, która nie ma absolutnie ochoty na starcie swojego poglądu z poglądem głowy, która wychynęła z okopu po stronie przeciwnej. Nie ma ochoty, bo wie że ma rację i basta. Trudno nawet od obu głów tego wymagać: wyznawane wartości to w końcu rzecz święta i trudno np. zejść trochę ze swojego argumentu, którytak się akurat składajest jednocześnie dogmatem wyznawanej przez siebie wiary.

Najtrafniej ten problem ujął moim zdaniem Ludwig Wittgenstein, mówiąc, że: „tam, gdzie naprawdę spotykają się dwie zasady, które są nie do pogodzenia, jeden drugiego uważa za głupca i heretyka”.

Dopóki więc w Polsce spory nie zaczną mieć charakteru racjonalnego i opartego na analizie danych i faktów, deliberacja będzie mrzonką ściętej – nomen omen – głowy.

 

– brak zaufania do bliźniego swego:

Nie jest tajemnicą, że Polacy nie ufają sobie nawzajem. Dobitnie pokazują to wyniki międzynarodowych badań European Social Survey. Wg tego badania tylko 23% Polaków uważa, żewiększości ludzi można ufaćco oznacza najgorszy wynik spośród badanych 17 europejskich państw. Dla porównania w krajach skandynawskich, najbardziej ufnych w Europie, wskaźnik ten wynosi od 66% do 77%. Ta statystyczna przepaść znajduje oczywiście swoje odzwierciedlenie w niemożności powołania nad Wisłą instytucji demokracji delibeartywnej z prawdziwego zdarzenia (bo przecież za przykład nie może nam posłużyć kompletnie nieudana próba deliberacji społecznej w Poznaniu przy okazji budowy stadionu na Euro 2012). Jak powołać polskie odpowiedniki wspomnianych już komórek planowania czy zgromadzeń konsensowych, kiedy ich członkowie nie obdarzą rudymentarnym zaufaniem powołanych przez siebie ekspertów czyprzesłuchiwanychpolityków, a cała reszta społeczności nie będzie z kolei ufała że wybrańcy zostali wybrani w sposób uczciwy,
a
będący wynikiem ich pracy raport nie został napisany pod lobby polityczne, oczywiście za łapówkę? Kiedy nikt nie wierzy nikomu uczestniczącemu w spotkaniu, nikt nie może uwierzyć niczemu co na tym spotkaniu powstało. To smutna, ale niestety jedyna logiczna konstatacja.

 

– nie moja sprawa, nie interesuje mnie to:

Jeśli weźmie się pod uwagę procentowy udział Polaków we wszelkich wyborach należy dojść do wniosku niemalżechurchilowskiego: jeszcze nigdy tak niewielu nie zrobiło tak niewiele dla tak wielu. Wskutek niskiej frekwencji największa partia w polskim Sejmie ma zwykle poparcie nie więcej niż kilkunastu procent uprawnionych wyborców. Tymczasem nasi wybrańcy przecież reprezentują nas samych w sprawachwydawać by się mogłodla nas ważnych, bo dotyczących naszego życia. Jeszcze gorzej jest na poziomie lokalnym,
a
przecież rzecz cała dotyczy spraw jeszcze bliższych głosującym (to znaczy: niegłosującym). Ten absurdalny brak zainteresowania rzeczami ważnymi dla lokalnej społeczności do której należę musi podciąć skrzydła ewentualnym próbom powołania czynnego przedstawicielstwa demokracji liberatywnej.

 

– miałkość elit, a nawet ich brak:

Z dużą uwagą obserwowałem debatę wokół OFE, która w końcu po tylu latach jałowych sporów aksjologicznych mogłaby być jakimś zaczynem poważnej (i nareszcie: merytorycznej!) dyskusji na temat ważny dla wszystkich obywateli. Ucieszyło mnie nawet, że partia rządząca wprowadza w życie pomysł internetowego forum dyskusji w tej sprawie dla wszystkich obywateli chętnych do takowej. Tymczasem w poświęconym, również tej tematyce, numerzeWprost(z dn. 2127 marca br.) przeczytałem tekst filozofa i historyka idei, profesora UW Marcina Króla, który pisze o publicznej dyskusji ekonomistów wokół OFE m.in. tak:(…) Skoro wszyscy mają rację, to kto ma naprawdę? Wielu ekonomistów po prostu reprezentuje interesy instytucji finansowych z jakimi związani i nie widzi nic złego w tym, że ich przepowiednie okażą się fałszywe. (…) Ekonomiści zatem, jak mędrcy, nie już specjalnie potrzebni.

Deliberalne ręce i nogi opadają. Jeżeli przedstawiciel ścisłej elity kraju pisze takie rzeczy, to jak wierzyć komukolwiek? Do czego namawia nasz profesor? Dajcie spokój – ekonomiści chodzą na prywatnych paskach i kłamią za pieniądze. Lepiej pewnie słuchać np. sąsiada emeryta, przecież w sprawach emerytur trudno o lepszego znawcę.

Nie wiem jakiej idei historykiem jest prof. Król, ale nie jest to z pewnością idea demokracji deliberatywnej, którą to demokrację od czegoś – do diabła – trzeba w końcu zacząć budować, żeby w końcu zakwitła.

 

– bagno polityki:

Polski system polityczny opiera się wciąż na zakorzenionym w średniowieczu
a
ugruntowanym w socjalizmie układzie wasalnym. Zgodnie z logiką piramidy władzy korzystającej z możliwości redystrybucji dóbr (takich jak stanowiska, czy wręcz synekury) odbiorcy tychże stają się wasalami w pełni zależnymi od swoich patronów. Co ciekawe relacja wasala i patrona jest obopólnie korzystna i absolutnie nie ma charakteru poniżającegolojalność w tym układzie obowiązuje obie stronyi obie o tym doskonale wiedzą. Taki archaiczny układ władzy jest jednak zabójczy dla idei deliberacji, która sprowadza polityka do roli wasala, tyle że wasala swoich wyborców, lojalnego wobec ich interesów.

Po drugie niedojrzałym politykom chodzi o definiowaną przez szereg partyjnych zależności władzę. Każdy ruch lub inicjatywa społeczna tworzona przez grupki aktywnych obywateli podcina gałąź realnej władzy, na której zasiada polityk. Mocno aktywne i zmobilizowane przedstawicielstwa demokracji deliberatywnej mogłyby przecież znacznie osłabić znaczenie partii politycznych i przede wszystkim osłabić ich zdolność wyznaczania agendy. Na to polscy politycy moim zdaniem się nie zgodzą do czasu, kiedy politykę i jej uprawianie będą rozumieli tak jak rozumieją dziś, tu i teraz.

Wolność, równość… szacunek

Pora na krótkie podsumowanie. Demokracja deliberatywnai to moim zdaniem jest niepodważalnie jej największą wartością zakłada, że dyskusję prowadzą równi i wolni obywatele o rzeczach dla nich ważnych. W czasie deliberacji nie ma miejsca na chwalbę statusem, wpływami, siłą, czy zasobnością konta. Nie ma w niej także odwoływania się do informacji tajnych, niedostępnych czy niezrozumiałych.

Nie jesteśmy jeszcze gotowi na tego typu rodzaj demokracji. Moim zdaniem nie dojrzeliśmy do niego. Ale nie znaczy to że nie należy próbować. Choćby tylko z tego powodu, że akurat ten model uczestnictwa w życiu publicznym potęguje szacunek dla opinii innych i poszanowanie prawa do odmiennego głosu.

A to w naszym kraju wciąż jedne z najbardziej deficytowych towarów.

 

Bartosz Sawicki

 

Przy pisaniu tej pracy korzystałem z:

J. Habermas, Strukturalne przeobrażenia sfery publicznej, Warszawa 2007

G. Majone, Dowody, argumenty i perswazja w procesie politycznym, Warszawa 2004

Przyszłość demokracji: wybór tekstów, P. Śpiewak [red.], Warszawa 2005