GŁÓWNY PROBLEM EUROPY – DEPOPULACJA

///GŁÓWNY PROBLEM EUROPY – DEPOPULACJA

Świat świętuje urodziny

Zaledwie kilkanaście tygodni temu, w poniedziałek 31 października 2011 roku Fundusz Ludnościowy ONZ poinformował oficjalnie (nazywając rzecz całą „momentem historycznym”) o urodzinach dziecka będącego siedmiomiliardowym obywatelem naszego globu.
Towarzyszyły temu dwa fakty: jakże symboliczne i znamienne dla poniższej skromnej dysertacji. Po pierwsze, niemal natychmiast okazało się, że akces do posiadania siedmiomiliardowego dziecka zgłosiły Filipiny (gdzie Danica May Camacho została przywitana z triumfem w szpitalu w Manili) oraz Indie (gdzie w stanie Uttar Prades świętowano narodziny dziewczynki o imieniu Nargis). Po drugie: w Japonii tokijskie biuro Funduszu Ludnościowego ONZ obiecało, że każdemu dziecku urodzonemu w poniedziałek wyda certyfikat głoszący, że jest „jednym z 7-miliardowych niemowląt”.
Cóż widać z zestawienia obu faktów? Ni mniej ni więcej tylko w jakich punktach naszego globu faktycznie rodzą się dzieci, a w jakich biurokraci wydają z tego powodu certyfikaty. Cała sprawa byłaby może zaledwie zabawnym zbiegiem okoliczności, gdyby nie fakt, iż z danych ONZ wynika jednoznacznie, że o ile Indie i Filipiny należą do ścisłej czołówki kilkudziesięciu krajów o najwyższej płodności, o tyle Japonia jest na pierwszym miejscu wśród dziesięciu krajów świata o najniższej umieralności, a dokładnie
o „najwyższym przeciętnym dalszym trwaniu życia w momencie urodzin” przy jednoczesnej małej ilości narodzin, co w efekcie utrzymuje kraj od lat w dołku demograficznym (źródło: World Population Prospects. The 2000 Revision, United Nations, New York 2001).

Pozór średniej gęstości zaludnienia

Wróćmy jednak do Europy, która z 724 mln (stan z roku 2005) mieszkańców, jest trzecim co do liczby ludności kontynentem po Azji i Afryce i należy do najgęściej zaludnionych części naszej planety. Średnia gęstość zaludnienia w Europie wynosi ok. 70 mieszkańców/km². Największą gęstość zaludnienia na kontynencie mają kraje Europy zachodniej, środkowej i południowej, maleje ona na północy i wschodzie kontynentu (kraje skandynawskie i Rosja). Trzecie miejsce w tej statystyce jest jednak bardzo złudne. Dotknięta depopulacją Europa już wkrótce wypadnie z grupy „rozgrywających” nowożytnego świata. Według prognoz w latach 2000-2050 ludność Europy zmniejszy się o 124 mln (o 17%, w tym Europy Wschodniej – o 27%). Tymczasem te same prognozy mówią jasno: ludność Azji Wschodniej zwiększy się w tych samych latach o 15%, a Ameryki Łacińskiej o 12%. Jednak najważniejsze zmiany demograficzne na Ziemi w najbliższym półwieczu dokonają się
w Afryce. Najsilniejszy wzrost liczby ludności wystąpi w Afryce Środkowej: zaludnienie tego regionu w latach 2000-2050 zwiększy się aż 3,5 razy. Łącznie w Afryce w tym okresie przybędzie (netto) ponad 1,2 mld mieszkańców. Pojawią się nowe kraje o wielkiej liczbie ludności; i tak np. w Demokratycznej Republice Konga zaludnienie wzrośnie z 51 mln do 204 mln, a w Etiopii – z 63 mln do 186 mln. To nie wszystkie zmiany, które nie obejmą Europy.  Zaledwie w siedmiu najludniejszych krajach będzie w 2050 r. zamieszkiwać dokładnie połowa ludności Ziemi, a w dwóch czołowych (Indie i Chiny) – 1/3. Sześć z nich (Indie, Chiny, Pakistan, Indonezja, Nigeria i Bangladesz) należy do krajów mniej rozwiniętych. W okresie objętym prognozą, po raz pierwszy w dziejach nowożytnych, Indie (z populacją 1 572 mln osób w 2050 r.) zastąpią Chiny na pozycji największej potęgi demograficznej świata.

Czyżby schyłek Europy?

Cóż takiego stało się z Europą? Co spowodowało, że starzejemy się i jednocześnie wykazujemy tak mało dynamizmu w powiększaniu własnych zasobów ludzkich? Z punktu widzenia czystej demografii odpowiedź wydaje się prosta: na skutek zmian wynikających
z historii i rozwoju kulturowego weszliśmy jako Europejczycy w  naturalną fazę schyłkową naszej cywilizacji. Przyjrzyjmy się temu nieco dokładniej.
Dla lepszego zrozumienia i poprawy opisu zmian zachodzących w populacji demografia stworzyła tzw. model transformacji demograficznej (theory of demographic transition). Model ten dzieli transformację (zmianę) zachodzącą w populacji na 5 faz. Są to:
1. faza pretransformacyjna, w której współczynnik urodzeń i współczynnik zgonów są wysokie, a współczynnik przyrostu naturalnego lekko dodatni,
2. faza wczesnej transformacji – współczynnik zgonów maleje, podczas gdy współczynnik urodzeń pozostaje wysoki, malejąc dopiero pod koniec fazy. Faza ta wiąże się z intensywnym wzrostem liczby ludności. W Europie miała ona miejsce na początku rewolucji przemysłowej.
3. środkowa faza transformacji – współczynnik urodzeń maleje, jednakże nie tak szybko jak współczynnik zgonów. Fazy wczesna i środkowa to fazy szybkiego wzrostu ludności.
4. późna faza transformacji – współczynnik zgonów i współczynnik urodzeń wolno maleją, liczba ludności stabilizuje się,
5. faza posttransformacyjna – współczynnik zgonów i współczynnik urodzeń stabilizują się na niskim poziomie. Liczba ludności pozostaje stała lub spada. Oczekiwana długość życia jest wysoka, co powoduje wzrost średniej wieku i duży odsetek ludzi starych.   
Stara Europa przeszła już niestety wszystkie wspomniane fazy (i znajduje się właśnie
w piątej), choć oczywiście transformacja demograficzna nie przebiegała identycznie we wszystkich jej krajach. W Anglii trwała ona np. ok. 200 lat, podczas gdy w krajach takich jak Holandia czy Niemcy – ok. 70–90 lat. Nie tylko czas trwania, lecz również rozbieżność pomiędzy wskaźnikami urodzeń i zgonów były spore. Wyjątek stanowiła np. Francja, gdzie obniżenie wskaźników urodzeń i zgonów przebiegło niemal równocześnie, co przejawiło się niemal stałą liczbą ludności, w przeciwieństwie do innych krajów Europy, gdzie notowano spore przyrosty.

Jak to się stało?

Weźmy pod lupę drugą połowę XX w. Procesy demograficzne w Europie wykazywały wtedy znamienne zróżnicowania w przekroju subkontynentalnym i regionalnym. Należał do nich m.in. podział kontynentu na obszar o względnie niskiej i malejącej umieralności oraz obszar „kryzysu zdrowotnego”, tj. odpowiednio: zachodnie kraje o gospodarce rynkowej oraz kraje socjalistyczne. Wiele wskazuje na to, że w okresie międzywojennym, a także
w pierwszych latach po zakończeniu II wojny światowej, zróżnicowanie populacji europejskich z punktu widzenia umieralności można by było przedstawić jako dychotomiczny podział. Na północnym zachodzie, obejmującym również połowę odciętego po „przekątnej” obecnego terytorium Polski, Łotwy i Litwy oraz niemal całe Czechy, Estonię i byłą NRD, umieralność była niższa, a na pozostałym (południowo-wschodnim) obszarze – wyższa.
Na początku lat 50. ten podział uległ zatarciu, a od połowy lat 60. coraz ostrzej wyłaniał się nowy, odpowiadający podziałowi na dwa przeciwstawne bloki polityczne. Trendy w obu częściach kontynentu coraz bardziej się rozbiegały i w czasie gdy upadał blok sowiecki (około 1990 r.), między poziomami umieralności w tych częściach występowała wyraźna nieciągłość. Na przykład wśród mężczyzn w krajach bloku sowieckiego wynosiła od 25,5 do 26 lat i wśród kobiet od 30,5 do 33 lat, natomiast w pozostałych krajach – wśród mężczyzn od 29 do 33 lat i wśród kobiet od 34,5 do 38 lat , tj. średnio o 5 lat więcej niż
w pierwszej z tych grup.
Owo nowe wewnątrzeuropejskie zróżnicowanie umieralności spowodowało przetasowanie
w historycznie ukształtowanej kolejności populacji zamieszkujących kontynent; przed wyżej wymienione byłe komunistyczne kraje lub ich regiony wysunęły się ustępujące im
w przeszłości: Grecja, Portugalia, Austria i południowe regiony Włoch. Natomiast od początku lat 90., gdy znikła powojenna polityczna linia podziału Europy, pojawiła się tendencja do powrotu do dawnej, przedwojennej dyferencjacji, głównie za sprawą szybkiego spadku umieralności w byłej NRD, Czechach, Polsce oraz (z pewnym opóźnieniem) Estonii, na Łotwie oraz Litwie i powolnego spadku, stagnacji albo nawet wzrostu umieralności
w innych dawnych krajach bloku sowieckiego. Zarazem z tego samego powodu wśród krajów Europy Środkowej i Wschodniej zarysowało się, nieobecne w ciągu wcześniejszego półwiecza, ostre zróżnicowanie natężenia zgonów i długości trwania życia ludzkiego.

Ważny współczynnik

Na przełomie XX i XXI w. Europa ponownie była miejscem, gdzie niemal wszystkie populacje doświadczały historycznie nowego procesu ludnościowego: zwężonej reprodukcji biologicznej. Tu musimy wprowadzić kolejne pojęcie demograficzne: współczynnik dzietności (ang.: Total Fertility Rate – TFR) – współczynnik określający liczbę urodzonych dzieci przypadających na jedną kobietę w wieku rozrodczym (15-49 lat). Przyjmuje się, iż współczynnik dzietności między 2,10 ÷ 2,15 jest poziomem zapewniającym zastępowalność pokoleń. Wracając do problemu zwężonej reprodukcji biologicznej: proces ten wynikał
w Europie w decydującym stopniu z niskiej płodności, ściśle – z utrwalonego zejścia wartości TFR do poziomu zbliżonego do 1,5 lub nawet niższego, czyli na ogół co najmniej o 1/3 niższego od poziomu potrzebnego do prostej reprodukcji ludności (w demografii nazywa się to:  zastępowalnością międzygeneracyjną). Spadek płodności nie wygasł około 1950 r., lecz po krótkotrwałej stabilizacji uległ przyspieszeniu w wyniku zachowań pokoleń urodzonych bezpośrednio po zakończeniu II wojny światowej lub później, które wiązały się z kolejną zmianą dominującego systemu wartości.

Indywidualistyczne zwątpienie

Przyjęcie nowych wartości, nazywanych skrótowo indywidualistycznymi, oznaczało zdystansowanie się od wartości altruistycznych i wpłynęło na głęboką przemianę postaw
i zachowań młodych ludzi. Jednym słowem: szczytne idee reprezentowane przez generacje osiągające dojrzałość w okresie międzywojennym (wiara w postęp społeczny lub wyższość czy misję zachodniej cywilizacji, solidarność społeczną, w tym międzygeneracyjną, służbę dla dobra publicznego, itd.) poniosły kompletną klęskę, do czego bez wątpienia przyczyniło się rozpętanie przez narody europejskie II wojny światowej, która zabrała życie 140 mln ludzi. Zjawiska, które wiązały się z tą orientacją, w tym ów nieoczekiwany głęboki spadek płodności wprowadziły nas w opisaną wyżej 5.fazę posttransformacyjną. Jej początek datowany jest na drugą połowę lat 60., a krajami inicjacji są m.in. Holandia, Dania i Szwecja. W innych krajach europejskich stało się nie inaczej; u schyłku lat 80. albo na początku lat 90. spadek TFR poniżej poziomu zapewniającego prostą reprodukcję ludności wystąpił również w krajach Europy Środkowej i Wschodniej, zrzucających wówczas komunistyczny gorset.
Spadek płodności w tym okresie był tym szybszy, im później się rozpoczął. Najgwałtowniej przebiegał w krajach pokomunistycznych, które w 2000 r. odnotowały najmniejszą w Europie (i na świecie) płodność (a w pięciu krajach: byłej NRD, Czechach, na Łotwie, Ukrainie i w Rosji, TFR osiągnął poziom niższy od 1,2). Wszystko to wywarło ogromny wpływ na dynamikę demograficzną Europy. Wprawdzie w latach 1950-2000 zaludnienie kontynentu wzrosło o blisko 33% (z 548 do 727 mln), to jednak lwia część tego przyrostu (81%) wystąpiła przed 1980 r. W ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci XX w. zarejestrowano jedynie symboliczny (o 5%) wzrost liczby ludności, a na nadchodzące lata jest przewidywany głęboki regres demograficzny. Tak jak już wspominałem – według prognozy ONZ z 2000 r. zaludnienie Europy zmniejszy się do 602 mln w 2050 r., tj. o 27%. Największy spadek wystąpi w Europie Wschodniej i Południowej, umiarkowany w Europie Zachodniej,
a niewielki w Europie Północnej. Warto dodać, że ta zmiana demograficzna zachodzi
w nowej dla Europy sytuacji migracyjnej, mianowicie zmiany (od lat 60.) salda wędrówek zagranicznych z ujemnego na dodatnie. Stopniowa, nasilająca się (i daleka od zakończenia
w 2050 r.) depopulacja Europy będzie zatem następować pomimo znacznej imigracji netto.
Starość nie radość
Utrzymywanie się w Europie niezwykle niskiej płodności prowadzi oczywiście do malejącego udziału dzieci w populacji i jej gwałtownego starzenia się. Już w latach 1965-2000 odsetek ludności w wieku 60 i więcej lat wzrósł wydatnie, bo z 14 do 20%, jednocześnie nieznacznie przewyższył odsetek dzieci i młodzieży. Prawdziwie głęboka zmiana dopiero jednak nastąpi. W latach 2000-2050 bowiem ten odsetek ulegnie podwyższeniu do 37%, przy czym na południu kontynentu przekroczy 40%. W końcu tego okresu na 100 najmłodszych członków populacji (0-14 lat) będą przypadać 263 osoby w wieku 60 i więcej lat. Stosunek liczebny ludzi starych do ludzi w wieku produkcyjnym (15-59) ulegnie natomiast podwojeniu. W sytuacji regresu demograficznego populacja ludzi starych będzie przeżywać liczebny rozkwit, a jej wzrost w całym okresie 2000-2050 przekroczy 50%. Nic dziwnego, że w roku 2050 wśród dziesięciu najstarszych krajów w całym błyskawicznie starzejącym się świecie aż dziewięć będzie z Europy – w kolejności: Włochy, Szwajcaria, Niemcy, Szwecja, Finlandia, Bułgaria, Belgia, Grecja, Dania (źródło: World Population Prospects. The 2000 Revision, United Nations, New York 2001)

Plan B

Taka sytuacja stała się bazą dla poważnych przewidywań futurologicznych ukierunkowanych na awaryjne wyjścia dla Europy. Wspomnijmy dwa warianty ratunku dla Starego Kontynentu, być może najbardziej pożądane i oczywiste, ale moim zdaniem nie takie znowuż realistyczne:
1. Silna Europa jako element wspólnoty atlantyckiej. Choć wydawałoby się, że najprostszy do zrealizowania, tak z przyczyn historycznych, kulturowych, jak i technicznych, organizacyjnych i ekonomicznych, to projekt przed którym sami Europejczycy nieustannie piętrzą przeszkody. Przypomnijmy sobie zawstydzającą rozbieżność stanowisk
i zaangażowania militarnego podczas wojny w Iraku. Nie dziwią więc żarty, że NATO interweniuje z półrocznym opóźnieniem i bombarduje niewłaściwy kraj. Czy rezygnacja
z tworzenia Tarczy Antyrakietowej przez administrację Baracka Obamy nie jest przekonującym dowodem na rodzący się w Stanach Zjednoczonych eurosceptycyzm? Trudno się dziwić, wszak po upadku zagrożenia sowieckiego, głównym wyróżnikiem europejskości okazał się być… antyamerykanizm. Kiedy znikł wspólny wróg, ujawniły się różnice i coraz częściej mówi się, że mamy do czynienia nie z dwiema odmianami tej samej cywilizacji, ale
z dwiema odrębnymi cywilizacjami: amerykańską i europejską. Także pod względem czysto ekonomicznym o wiele bardziej kusi dziś USA strefa Pacyfiku niż poddany unijnym regulacjom europejski rynek. Europa znajdująca się w stanie pozornej jedności, a tak naprawdę rozgrywająca swoje wewnętrzne interesy zdaje się rywalizować wespół i z osobna
z wciąż największą światową potęgą, jaką są Stany Zjednoczone. Taki stan rzeczy nie wróży niczego dobrego. A już w szczególności w obliczu przewidywań demograficznych powinien skłonić Europę do rewizji swojej polityki transatlantyckiej.
2. Europa jako samodzielne imperium światowe. Idea, która zdaje się przyświecać obecnie elitom politycznym Niemiec i Francji. Istnieją wszak próby utworzenia niezależnych od NATO europejskich sił zbrojnych i scentralizowanego ośrodka polityki zagranicznej.
Ale przecież Unia Europejska nie ma szans w rywalizacji ze Stanami Zjednoczonymi (pomińmy już, w obliczu doświadczeń historycznych i trwogi sytuacji, sam sens takiej rywalizacji), które dysponują ogromnym potencjałem militarnym i gospodarczym. Nie ma też szans na walkę z Chinami z ich potencjałem ludnościowym i gospodarczym oraz autorytarną władzą, zdolną do długofalowego planowania. Jesteśmy również w pojedynkę bezsilni wobec siły świata islamu z jego fundamentalistyczną religią i zasobami naturalnymi. Nie mamy też co marzyć o rywalizacji z Rosją (potraktujmy ją tutaj w kategoriach geopolitycznych jako kraj nawet nie euroazjatycki, no może azjoeuropejski, ale najlepiej: antyeuropejski) z jej niezmierzonymi bogactwami naturalnymi, ogromną przestrzenią i scentralizowanym kierownictwem, kiedy to sami pozwalamy się jej rozgrywać próbując osiągnąć nacjonalne
a nie paneuropejskie korzyści grając za plecami europejskich partnerów – vide: turbulencje wspólnej polityki energetycznej Unii. I last but not least: powróćmy na chwilę do naszego głównego problemu, czyli depopulacji – w historii świata nie było sytuacji, żeby jakiekolwiek imperium zostało stworzone i zamieszkane przez ludy starzejące się i wymierające.

Globalne gdybanie

Przejdźmy teraz na chwilę do sfery gdybania, co, absurdalnie, powinno nam uzmysłowić realność globalnych procesów. Zwróćmy uwagę na dwie prezentowane obecnie coraz głośniej perspektywy przekształceniowe Europy:  
1. Europa śródziemnomorska. Pięć państw europejskich z północnego wybrzeża Morza Śródziemnego i pięć państw arabskich z wybrzeża południowego tworzą związek. Początkowo słaby, ale mogący w niedalekiej przyszłości dokonać fuzji europejskiej rozwiniętej infrastruktury z arabską żywotnością i energią. W wariancie tym wymierającą ludność białą zastępowaliby stopniowo młodzi i coraz lepiej wykształceni przybysze z Afryki. Ponieważ społeczeństwa europejskie zatracają charakter chrześcijański, nie zachodziłaby obawa konfliktu religii — islam wkraczałby na ziemię niczyją. Byłby to niewątpliwie sposób na osłabienie, a nawet likwidację konfliktu cywilizacyjnego w tym regionie, co pozwoliłoby terrorystom islamskim skupić się na Stanach Zjednoczonych i Izraelu. Mankamentem tego pomysłu jest niezagospodarowanie pozostałych państw europejskich. Może zechcą utworzyć jakiś związek wokół Bałtyku, na zasadzie historycznej Hanzy? Jest także Grupa Wyszehradzka jako ewentualne centrum, wokół którego można się organizować. Tyle, że mamy wtedy do czynienia z trzema Europami. Może te dwie niearabskie Europy zawarłyby
z sobą i USA antyarabski sojusz wymierzony w śródziemnomorski twór? Zatem, tak czy siak, pachnie awanturą na skalę światową. W końcu chodzi jednak nie o byle co, ale o charakter Europy. Kontynentu mającego udowodnione ponad wszelką wątpliwość skłonności do religijnych, ideologicznych i narodowych krwawych konfrontacji.
2. EuroAzja. Jest to powrót do romantycznych rozważań na temat połączenia Europy
z Chinami. Służyć temu miałby odrodzony Szlak Jedwabny. I znowu – idea wydaje się na pozór fantastyczna, ale kiedy przyjrzymy się zaangażowaniu z jakim pochylają się
i Chińczycy i Europejczycy nad pomysłem magistrali Szanghaj-Rotterdam, sprawa zaczyna nabierać innego wymiaru. No ale tutaj jest jeszcze tylko malutki problem – Rosja. Już chyba łatwiej sobie wyobrazić jakąś formę związku Unii i Rosji (spójrzmy na ciepłe stosunki Europy Zachodniej z tandemem Putin-Miedwiediew, choćby przez pryzmat otwieranego właśnie z pompą i przy udziale głów państw Rosji, Niemiec i Francji podwodny gazociągu Nord Streem) niż przyjaźń rosyjsko-chińską. Jednak w obliczu nadarzającej się sposobności skonsumowania Starego Kontynentu i taki wariant należy wziąć pod uwagę.

Nowe Średniowiecze

Wizji futurologicznych w odniesieniu do Europy jest naturalnie bezliku. Większość ich autorów czerpie inspiracje z  dowiedzionego związku pomiędzy zapaścią gospodarczą,
a  regresem populacyjnym.
W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o koncepcji tzw. Nowego Średniowiecza, na którą zwraca uwagę coraz więcej badaczy. Rzecz cała zasadza się na porównaniu obecnej sytuacji Europy (i Stanów Zjednoczonych, ale nimi nie będziemy się tu zajmować) z okresem rozkładu imperium rzymskiego i przechodzeniem poprzez okres chaosu do feudalnego Średniowiecza. Koncepcja wydaje się tym ciekawsza im głębiej przyjrzymy się konkretnym przedstawianym przykładom porównawczym.
W IV wieku Wizygoci schronili się pod skrzydła imperium przed atakami potężniejszych barbarzyńców i wkrótce, niewchłonięci przez owo imperium, historycznie patrząc, opanowali Rzym. Unia Europejska – zmuszona depopulacyjnie właśnie – wpuszcza dziś imigrantów z Trzeciego Świata, którzy stanowią tanią siłę roboczą. Robi jednak „rzymski” błąd: nie finansuje się ich inkulturacji (czyli europeizacji), tworząc getta Trzeciego Świata w swoim świecie. Tak rosną zastępy wewnętrznych „barbarzyńców”, którzy kiedyś upomną się o swoje prawa. Zresztą już o nie walczą: w Europie Zachodniej powstają wyspy cywilizacji islamskiej, a jednocześnie, mordując misjonarzy i turystów w państwach islamskich, daje się  nam do zrozumienia, że cywilizacja zachodnia powinna wycofać stamtąd swoje przyczółki. Za życia jednego pokolenia odwrócony został także kierunek ekspansji: np. wypędzono Francuzów z Algierii, a teraz  Algierczycy „najechali” Francję.
Kolejny element do porównań to wzrost kontrastów pomiędzy bogatymi a biednymi. Bogaci tworzą dla siebie enklawy bezpieczeństwa, pozostawiając resztę na łasce losu — stopniowo to, co prywatne, wypiera to, co publiczne. Upada liberalna teoria o przesączaniu się (trickle down) bogactwa w dół drabiny społecznej. Jest dokładnie odwrotnie, i tak było
w schyłkowym Rzymie: obserwujemy proces wspinania się biedy w górę drabiny społecznej. Niestety, wiąże się z tym zanik klasy średniej, będącej ostoją ducha republikańskiego,
i ogromne rozwarstwienie społeczne. Państwa słabną, rozchodzą się w szwach. Zupełnie jak w Rzymie.
Inną cechą nowych czasów jest etnizacja polityki, czyli ruchawki grup narodowościowych. W Europie najbardziej dobitnie przejawia się to w byłej Jugosławii, Irlandii Północnej, Kraju Basków czy na Korsyce, ale w sumie kilkanaście dużych europejskich regionów zgłasza chęć definitywnego wypisania się ze swoich państw. Pamiętajmy więc, że w upadającym Rzymie decentralizacja władzy i przekazywanie uprawnień samorządom lokalnym było pierwszym krokiem do narodzin rodzącego się średniowiecznego feudalizmu.
Kolejna sprawa to oczywiście wzrost fundamentalizmu religijnego. Niektórzy mówią, że nas to nie dotyczy, że to zjawisko z islamskiej części świata. Być może, ale w świecie zachodnim chrześcijaństwo przechodzi głęboki kryzys, nieustannie tracąc wiernych. Rzecz
w tym, że traci ich często na rzecz fundamentalistycznych sekt przeróżnego autoramentu.
I na koniec, oczywiście: demografia. Osłabienie wigoru rasy białej powoduje odwrócenie procesu kolonizacji. Turcy i Kurdowie „kolonizują” Niemcy, Algierczycy Francję, a Nigeryjczycy Anglię. Co ważne koloniści, osiedlając się na terenie gasnącej duchowo cywilizacji, zachowują swoją religię, etykę, typ więzi społecznych. I drugi demograficzny, by nie rzec depopulacyjny element:  rośnie rozbieżność interesów między starymi a młodymi. Analogii do upadającego Rzymu w obu przykładach aż nadto.

Szczęście w nieszczęściu

Czyżby zatem nie było już żadnego ratunku dla Europy? Otóż podobnie jak to w życiu bywa także  i w odniesieniu do demografii rzeczywistość jest w stanie nas zaskoczyć. Być może nie wypada się cieszyć z cudzych nieszczęść, w tym wypadku społeczności pozaeuropejskich, ale najnowsze badania wydają się przynosić zaskakujące, a co najważniejsze dobre dla europejczyków wyniki. Otóż geriatryzacja rozlała się poza granice Starego Kontynentu i, uwaga, dotknęła większość krajów islamskich, w których dzietność ostatnimi laty stacza się niczym po równi pochyłej. I tak dla przykładu wymieńmy kilka współczynników dzietności A.D. 2011. Iran: 1,8 (dane CIA). Algieria: 1,75. Tunezja: 2,03. Turcja: 2,15 (to głównie zasługa Kurdów). A jeszcze w 1980 roku żadne z państw islamskich nie osiągnęło współczynnika dzietności mniejszego niż 2,0. Obecnie na 46 krajów muzułmańskich aż 21 zeszło poniżej tego poziomu. Rzecz jasna nie wszędzie sytuacja jest tożsama. Faktem jednak jest, że nawet tam gdzie dzietność jest bardzo wysoka lub wysoka, to i tak, w porównaniu do lat minionych, spada. Regres demograficzny jak na razie omija islamskie kraje Czarnej Afryki, natomiast dopadł ostatnimi czasy społeczności islamskich emigrantów w krajach europejskich. Oznacza to w prostej linii, że jakkolwiek odsetek muzułmanów żyjących w Unii będzie stale rósł, wciąż współczynnik dzietności będzie wśród nich wyższy niż wśród niemuzułmańskich obywateli Europy, to pozostaną oni w Europie mniejszością i zapewne nawet w żadnym regionie nie zbliżą się do granicy 50%. Ten sam scenariusz, brutalnie wpisany w politykę posiadania jednego potomka, realizuje się w Chinach, gdzie poziom dzietności osiągnął ten zachodnioeuropejski: 1,5. I wciąż maleje.

Shopping i  krótkowzroczność przyszłego emerytura

ONZ zwracając uwagę na te procesy zasugerowała, że dzietność na świecie traktowanym jako całość może spaść do poziomu prostej zastępowalności około roku 2025.
I z analiz demograficznych wynika, że jakkolwiek na taki stan rzeczy wpływ ma (jak choćby w krajach Azji południowo-wschodniej) nierzadko rygorystyczna kampania kontroli urodzeń, a także rozpowszechnianie środków antykoncepcyjnych, to największy wpływ na spowolnienie procesu rozmnażania ma czynnik konsumpcji. Czynnik, który w równym stopniu uderza w reprodukcyjność każdej społeczności, bez względu na jej etniczną, kulturową czy też religijną proweniencję. Potomstwa, a zatem kontynuacji życia, pozbawia nas zatem jako gatunek ludzki, trywialność hedonistycznych przeżyć jakich może dostarczyć nam wyśmiewana ponoć postawa konsumpcyjna. Nie po raz to pierwszy miało się okazać, że hipokryzja przejawiająca się w kulturowej i wyłącznie deklaratywnej zdolności do głębszych przeżyć a faktycznej niezdolności do wzięcia odpowiedzialności za rozrodcze konsekwencje własnych uczuć, może mieć katastrofalne skutki. Słowem wygląda na to, że bardziej niż robienie dzieci (rzeczywiste robienie, a nie udawanie), przypadło nas do gustu, jako ogółowi ludzkości, robienie zakupów. Niejaki Gary Becker, profesor, bagatela, laureat Nagrody Nobla za stworzenie ekonomicznej teorii rodziny, znajdzie tu winnego w postaci opiekuńczego państwa, a ściślej systemu powszechnych ubezpieczeń społecznych. Dowodzi on niezbicie, że ów system dokonał destrukcji wcześniejszego wzorca zachowania społecznego, gdzie to liczne potomstwo było gwarancją bezpiecznej starości. Od chwili gdy status emeryta zaczął zależeć od wysokości uiszczanej składki, posiadanie dziecka stawało się obciążeniem finansowym i utrudniało opłacanie wysokiej składni tym samym godząc w perspektywę otrzymania wysokiej emerytury. Ergo, system obowiązkowych ubezpieczeń społecznych spowodował, iż posiadanie dużej ilości dzieci przestało być widziane jako inwestycja
w przyszłość, a stało się ekonomicznym ciężarem. Jednak wyłącznie na krótką metę. Bowiem niedobór dzieci w krajach zamożnych sprawia, że przestaje działać system emerytalny, który opiera się na mechanizmie opłacania emerytur osób starszych przez obywateli aktywnych zawodowo, którzy, kiedy to sami się zestarzeją będą mogli liczyć na emerytury generowane przez następne pokolenie. System zasadza się więc na założeniu zachowania wystarczającej grupy osób aktywnych zawodowo, aby mogły utrzymać tych już do niej niezdolnych. Bez wydawania na świat dzieci powyżej współczynnika zastępowalności pokoleń nie sposób powstrzymać upadku całego dotychczasowego systemu ubezpieczeń społecznych. Ktoś tu zatem popełnił kardynalny błąd. Tym kimś jest naturalnie człowiek samoogłupiający się substytutami prawdziwych doznań, frymuśny intelektualnie, odwracający się od prostych biologicznych prawd, pogrążony w spekulacjach ideowych, generujący kryzys rodziny
i hołdujący iluzorycznym rajom materialistycznego świata.

Dał nam przykład Francuz jak się płodzić mamy

Ale, co niezwykle ciekawe i pocieszające, tam skąd w znacznej mierze przyszło nieszczęście w postaci systemowego schlebiania egotycznym postawom nadchodzi też
i  ratunek.  Francja, kraj rozmiłowany w rozlicznych rewoltach, ostatnimi czasy dokonuje jednej z mądrzejszych, a mianowicie – rozrodczej. A przypomnijmy, że na początku lat 90. rodziło się w tym kraju najmniej dzieci w Europie. W 2011 zaś najwięcej. Czyżby Algierczycy? – zapytamy. A skąd. Dzieci wszystkich emigrantów razem wziętych to tylko jedna piąta noworodków. Wyjaśnienie tego fenomenu, no cóż, normalną wydawałoby się rzecz przyszło już nam traktować w takich kategoriach, znajdujemy w francuskiej polityce prorodzinnej prowadzonej konsekwentnie od 25 lat obejmującej pomoc rodzinom wielodzietnym, odpisy podatkowe, prowadzenie bezpłatnych przedszkoli, szkół, uniwersytetów, wyposażanie uczniów w książki, zeszyty, przybory, zniżki na przejazdy komunikacją, dodatki mieszkaniowe, bezpłatną służbę zdrowia, preferencyjne kredyty, ułatwieniach dla rodziców w pracy oraz wiele innych profitów dających im poczucie bezpieczeństwa, jak choćby rozwinięty system prorodzinnych instytucji państwowych
i silnych organizacji pozarządowych. Podobnie, na pozór dzieje się też w innych krajach Unii. Niemniej z tą różnicą, że francuska polityka rodzinna nie jest elementem polityki socjalnej, nie jest to polityka interwencyjna. To planowa strategia inwestycyjna. Inwestycja w kapitał ludzki, o którym twórca tego pojęcia, wspomniany już przez nas noblista Gary Becker wyjaśniał, że państwa o długotrwałym ujemnym przyroście naturalnym są skazane na recesję, a przecież aż 80 % zasobów w krajach zamożnych stanowi kapitał ludzki, pozostałe zaś 20 % to bogactwa naturalne, zasoby materialne i urządzenia. Nic dodać, nic ująć. Z obecnych wyliczeń bardzo wyraźnie widać, że wartość PKB określająca siłę poszczególnych krajów, jest ściśle zależna od liczebności ich populacji. Gdzie tylko wzrokiem nie sięgnąć,
z wyłączeniem Afryki, największe gospodarki to gospodarki największych populacji.
W Europie – Niemcy, w Azji – Chiny, w Ameryce Południowej – Brazylia, w Ameryce Północnej – USA, w strefie Pacyfiku – Indonezja. Niemniej nawet
w Afryce najludniejszą Nigerię wyprzedzają tylko RPA i Egipt.

Jest recepta?

Chwała zatem Francji. Czyżby to ona miała uratować cywilizację europejską przed wyginięciem? Wielce prawdopodobne, bowiem jej rodzinna polityka udowodniła, że
w dłuższej perspektywie regres demograficzny nikomu się nie opłaca, a i posiadanie dzieci
w żadnym razie nie stoi w sprzeczności w czerpaniu radości z życia, a nawet może być bardzo trendy. A jak wiemy w świecie medialnej świadomościowej dominacji lans to podstawa
i argument nie do pogardzenia. Wyjściem z impasu wydaje się zatem być zakrojony na ogólnoeuropejską skalę mądry i konsekwentnie realizowany plan demograficznego wzrostu. Skoro naród o ponadprzeciętnych sybaryckich skłonnościach dał radę, reszta też podoła. Skąd przyszło nieszczęście, najwyraźniej nadchodzi wybawienie. Oby.