PO PROSTU KOCHAM BŁOTO, CZYLI JAK ZOSTAŁEM ANARCHISTĄ

///PO PROSTU KOCHAM BŁOTO, CZYLI JAK ZOSTAŁEM ANARCHISTĄ

PO PROSTU KOCHAM BŁOTO, CZYLI JAK ZOSTAŁEM ANARCHISTĄ

To nie był proces.
To nie był moment.
Jak zwykle było to coś pomiędzy. Coś co bardzo trudno uchwycić, ale to coś z pewnością jest. Jak miód dodany do herbaty. Pyszny, obecny, choć niewidoczny. Nektar kwiatów, które zniknęły z pejzażu łąki, zebrany przez anonimowe pszczoły, mający w sobie moc eliksiru stawiającego na nogi umarłych.
Pokarm
No tak. Anarchizm. Dlaczego właśnie on? Dlaczego nie, synku, wygodna posada w banku? A jeśli to za nudne, to naukowa kariera. Albo, ostatecznie, jakiś inny instytucjonalny twór. No wiesz, taki, który zapewniłby ci poczucie bezpieczeństwa. Komfort. Na przykład ministerstwo transportu. Bo, zależy mi na twoim szczęściu. Na tym, żebyś nie był jak ci Kolumbowie. Żebyś sobie dobrze ułożył życie. Nie szukał kłopotów.
Nie, tak nie mówiłaś.
Ach, mamo, ty jesteś winna mojej anarchii. To z twoim mlekiem wyssałem tę uporczywą negację wszelkich ograniczeń. I nikt już nie zrobi ze mnie parobka. To kwestia biologiczna. Mój mózg został ukształtowany w antyautorytarny sposób. Krnąbrny organ głuchy na manipulatorskie podszepty w prawidłowo rozwijającym się ciele. Fatalna sytuacja. Pozwolić takiemu żyć. Ale jak go wytropić w umyśle rodzicielki? W jej łonie.
System
Taki system wynaleźć, żeby się żadem wolnościowiec nie prześlizgnął. Koniecznie trzeba okiełznać ten chaos jakim jest ludzka psychika w pożądany sposób. Zaordynować mu trening. Pomniejszać. Amputować odrosty. Stosować metodę kija i marchewki. Zainicjować program genetycznej i kulturowej selekcji. Hodować posłuszne golemy. Władza. Masz wierzyć, że to ona posiada klucz do sensu egzystencji.
Gloria
Nigdy mi niczego nie kazałaś. Zawsze tłumaczyłaś. Dozowałaś w bezpiecznych dawkach wątpliwości. Karmiłaś prostymi odpowiedziami, w zawiłościach doszukując się szalbierstwa. Z pokorą mieliśmy na bakier. Wiedziałaś jak smakuje żywot buntownika o suchym pysku, a jak sytego sługi. Mamo, ty miłosierna rewolucjonistko. Niezły numer wywinęłaś z ojcem. Z ojcem, który z chwilą mojego poczęcia pożegnał wszelkie wybryki, a rodzina zastąpiła mu wszechświat. Gloria. A inni? Czy żyli inaczej? O czym rozmawiali przy obiedzie? Mówiliście: „oni jedzą dywany i na nie kładą szklane ryby”. Ta pogarda dla materializmu z waszej strony, to było coś aideologicznego. To była po prostu miłość do życia. Do życia dobrego i godnego. Bez umysłowej biedy.
Noc
Jest noc. Nie widać gwiazd. Przesłania je światło latarni. Czekam na tramwaj oparty o zardzewiałą barierkę. W dłoniach mam otwarty modlitewnik. Jeden z tysiąca, za którego słowami podążą moje oczy. To chyba jest Eugenia Grandet Balzaka. Przemierzam z nią strony. Kiedy skończę, zostanie ze mną na trochę. Potem o niej zapomnę. Zupełnie jak o dziewczynie, od której wtedy wracałem. Ja siedemnastoletni. Ona dwudziestka ósemka. Wysoka, szczupła, małe, sprytne w doznawaniu przyjemności piersi. Jej ojciec zawisł na sznurze z własnego wyboru. Willa, siostra, niepełnosprawna matka. Nie zostałem na śniadanie. Wsiadłem w tramwaj, przejechałem przez śpiące miasto.
Fotel
Nie ekscytuję się wschodami słońca. Większość z nich przespałem. Siadałem w fotelu przy balkonowych drzwiach. W fotelu, gdzie wydał ostatnie tchnienie nasz mądry i piękny pies Tipcio. Siedziałem dziesiątki, setki godzin, od zmierzchu po sam świt, kończąc fotelowy uniwersytet. Mogłem. Nie musiałem rano nigdzie gnać. Służba Bezpieczeństwa załatwiła mi zwolnienie z Technikum Ogrodniczego.
Agraryzm
Do zabawnego TO przeniosłem się z własnej inicjatywy po ukończeniu pierwszej klasy „dziewiątki”- szczecińskiego liceum uchodzącego za „ruski bastion” z uwagi na szczególne upodobanie dyrekcji do forsowania nauki języka rosyjskiego. Migrowałem w nadziei, że zdobywając „wiedzę agrarną” przybliżę się do spełnienia ideału egzystencjalnej niezależności. Myślałem wtedy tak: kupię, czyli kupią mi rodzice, kawałek ziemi, zbuduję sobie tam jakąś chatkę, a sad i ogródek wyżywią mnie nieomal w całości. Inspirację czerpałem pełnymi garściami – dosłownie i w przenośni – z jabłek zrywanych z dziko rosnących drzew (zostało mi do dziś), lektury klasyków gatunku (Tołstoj, Rousseau, Thoreau ) oraz kosmosu.
Maj
Siedzimy z Lajoszem (Wojtkiem Leśniewskim) u Herkulesa (Tomka Andrysiaka). W rogu rozczłonkowana perkusja. Na środku pokoju sito. Drukujemy ulotki. Na pierwszego maja. Mama Tomka wnosi kanapki. Zagląda ojczym i częstuje winem. Sami już zdążyliśmy, przezornie, zakupić własne. Wiedzieliśmy, że czeka nas nie lada zadanie. Trzeba było napisać odezwę do ludzi pracy w imieniu szczecińskiego RSA. Ale co napisać? Po jednym winie nie posuwamy się do przodu ani na jotę. Po drugim wątpliwości jeszcze przybywa. Po trzecim – olśnienie. A pierdolić te wszystkie izmy. Niech sczezną. Na co człowiek pracy, w dniu wolnym od tej pracy, ma naprawdę ochotę? No właśnie na co? W państwie ludowym. A może i w każdym innym. Oczywiście, marzy o maszerowaniu w słońcu, lub w deszczu, w pochodzie idiotów i oddawaniu hołdu swoim szefom. Czy to z pezetpeeru, czy to z jakiejś innej korporacji. Ni chuja. Chce odpocząć, chce miło spędzić czas. Tak właśnie jak my w tej chwili spędzamy miło czas słuchając sobie Dezertera, Kultu i Exploited, wcinając kanapencje, waląc winiucho i jarając szlugi. Perkusja się składa, gitarka się pojawia, zespół założony. Lajosz, Herkules, mama Herkulesa, ojczym i ja. Po występie tekst już pisze się sam. Zachęcamy robotników, aby posłuchali głosu własnego serca i w dniu ich święta zmontowali ekipę, wyskoczyli za miacho, jakieś ognisko, tańce itd. Drukujemy do rana. Do ostatniej wolnej kartki. Padamy pokotem. Jest rok 87-my.
Propaganda
Nasze ulotki robią furorę. Zapełniają się nimi rozklekotane ikarusy i zgrzytające tramwaje. Lud chłonie lekturę. Na twarzach pojawia się konsternacja. I uśmiech. Mamy frajdę. Nikt nas nie łapie na gorącym uczynku. Solidarnościowcy też nie odpuszczają i podniośle agitują. Że Bóg, że Honor, że Ojczyzna. A my: że Wino, że Zabawa, że Dziewczyna. Już nigdy ojcowie opozycji nam nie zaufają. Nazwą nawet, którąś tam kolumną komuny. Komuna będzie próbowała nas kupić. Ale, po pierwsze, prawdziwego anarchisty nikt nie skorumpuje, co najwyżej on skorumpuje system, a po drugie, co oni za świecidełka mieli.
Pasta do butów
Drukowanie tak nam wchodzi w krew, że zakładamy pisemko o wszystko mówiącym tytule „Pranie Mózgu”. Linia redakcyjna została już „wytyczona” podczas komponowania pierwszomajowych ulotek. Do krótkich tekstów stanowiących antidotum na peerelowski system doszły rysunki. Raziliśmy humorem. Nieregularnik capił pastą do butów. Z braku farby drukarskiej i ona się nadała w zastępstwie. Tyle, że takim czymś to tyłka sobie nie podtarłeś. Co najwyżej mogłeś wyglancować trzewiki. Wydaje się jednak, że naszemu zinowi nie groził taki los. Liczba czytelników była właściwie nieograniczona. Popyt znacznie przewyższał podaż. Co oczywiście nie oznaczało, że odbiorca podzielał poglądy redakcji. Byliśmy wbrew i byliśmy inni. To w zupełności wystarczyło, żeby odnieść wydawniczy sukces.
Kontrkultura
Na koncercie Karceru w klubie Pinokio w 86-tym zamiatam długim płaszczem podłogę tańcząc pogo. Kiedy zaczyna lecieć „Młodość walcząca” w górę wyrzucam kolejne papierowe zawołanie. Żeby pierdolić wojsko. Znam każdego pankowca w mieście. Ich akurat co do antymilitaryzmu przekonywać nie trzeba. Ale na gigi przychodzą też ciekawscy normalsi. Kitrają po kieszeniach uloty. Idą do kibla i czytają. Niektórzy wezmą kilka ze sobą. Większość wrzuci do muszli klozetowej. Aż się rury zatkają. Dostaję cynk od kiera klubu, żebym zbastował, bo właśnie wszedł mu do biura ubek i zagroził wydaniem zakazu organizowania koncertów. Brać pankowa w większości uważa, że należy dać sobie siana z czynną kontestacją. I tak to już z nimi będzie. Kręcenie się wokół własnego ogona. Mnie robi się tam za ciasno. Nie lubię klik. Lubię punk rocka. Zaiwaniam na wszystkie impry. W czołówce moich ulubieńców są wspomniany Karcer, Abaddon, TZN Xenna, Deuter i, to zjawisko powszechne, Dezerter. Słucham Trybuny Brudu i Konwentu A. Na punkowy bit nakładają się nowinki gdańskiej sceny alternatywnej eksperymentującej z awangardowymi dźwiękami. Szczególną miętę czuję do nowofalowego Sni Sredstvom Za Uklanianie. Miażdży mnie koncert Klausa Mittfoha w kinie Promień, dobija Kult w Kontrastach, a Holy Toy nieomal wypierdala w butów wprost na orbitę okołoziemską. Do dziś nie mogę odżałować, że nie dałem rady zobaczyć ich w Pinokiu. Doszło do jakiś terminowych przesuwów i ja już na nową datę koncertu się nie załapałem. Out of Szczecin.
Kolczyk
Zdejmuję zafarbowane na czarno moro i niewygodne rumuńskie glany. Noszę się luźniej i nonszalancko. Oczywiście jak na możliwości epoki. Na zdjęciach z tego okresu outfit czysto hipsterski. Duch wszelako buntowniczy mnie wypełnia. No może z niewielką domieszką abnegacji. I kolczyk trafia na lewe ucho. Najpierw srebrne kółeczko, a potem srebrna obręcz okalająca czerń. Przedmiot ten wywołuje reakcję będącą mieszanką odrazy i zaciekawienia. U milicjantów, nauczycieli, meneli. Reakcję zdecydowanie większą niż noszony wcześniej orzełek w koronie. To jakieś dziwactwo. Co to ma właściwie znaczyć? Na wszelki wypadek lepiej zabronić. Wyjmuję go z ucha dopiero w 87-mym kiedy jego widok już powszednieje. Kolczyk, nieomal systemowy problem środka dekady lat osiemdziesiątych. To sporo mówi o obłędzie tamtych czasów.
Wizyty
Do domu w odwiedziny zachodzą ubecy. Nie jestem w dobrym nastroju. Bo zachodzą z rana. Każę im przyjść później. Grzecznie czekają pod klatką. Nie mogę już zasnąć. Włażą ponownie na trzecie piętro. Mają nadzieję, że zabiorę się z nimi na komisariat. Właściwie powinienem posłać ich do diabła. Ale ogarnia mnie jakiś bezwład. Mama robi inwigilatorom herbatę i testy psychologiczne. Siadają na kanapie. Mama chce się dowiedzieć na czym polega ich praca. Wypytuje o kwalifikacje. Sport. To byli pływacy. Jako że wygrałem wojewódzką ligę młodzików w biegu na sto metrów, jest o czym pogadać. Ale o leninizmie nie mają pojęcia. Szkoda, mówi mama, bo ja myślałam, że panowie to są ideowi. Ale w głębi duszy wie, że tacy ideowy, to mogliby być bardziej narowiści. Pływacy wychodzą usłyszawszy, że jak będą chcieli użyć siły celem doprowadzenia mnie na komendę, to rozbiorę się do rosołu. A panowie – perswaduje  rodzicielka – tutaj, na dzielnicy, to facetów, co to do młodzieży się dobierają, nikt nie szanuje.
Melina
Ach, dzień się zaczął wcześnie. Idę z psem na działkę. Mijam obozowisko zomowców skoszarowanych w czteropiętrowym bloku. Za drucianym ogrodzeniem suki i kabaryny stoją w dwurzędzie. W płocie jest dziura. Tą dziurą tępaki w szarogranatowych morach wymykają się po flaszki na pobliską melinę. Będzie i tak, że się na siebie nie raz natkniemy. Kupimy wódę i każdy w swoją stronę. Napruci czy nie, melina rzecz święta. Żadnych awantur.
Sabotaż
Z kilkoma chłopakami z podwórka wpadamy na pomysł spalenia milicyjnych samochodów. Sprawa roznosi się i dociera do przerażonych rodziców. Tłumaczą nam, każdemu z osobna, i wszystkim razem, że to nie ma sensu. Skutkuje argument, że o naszych planach wie już bezpieka. Żałujemy szczerze. Mamy przecież słoik benzyny.
Obciach
Ale co robią te inne dzieci, nas jest zaledwie kilku, a ich są przecież tysiące? Siedzą z dupami przed telewizorem i oglądają dobranockę? Odrabiają lekcje i udają, że wszystko jest w porzo? A tu w porzo to nic nie jest. Chyba nie kupili Czterech pancernych i psa, z których to pies był najbardziej kumaty. A przecież gdzieniegdzie w okresie świąt państwowych wiszą czerwone flagi. Jaki obciach. Jak te bachory mogą przespać choćby jedną noc z czerwoną szmatą pod oknem?
Mocz
W mojej klatce mieszka dozorczyni. Jej mąż jest klawiszem. Ludzie ze wsi. Bardzo ich lubię. Inny świat. Mają trójkę dzieci. Pani dozorczyni robi zajebiste kluchy na parze z jagodami. Rodzice pożyczają jej materac, na którym wylegujemy się w lecie na balkonie. Zwraca zasikany. Tłumaczy, że to dziecko gości się zlało. W chacie zakłopotanie. Da się to w ogóle umyć. Myjemy. Dało się. Tak wygląda komunikacja społeczna w domach z betonowej płyty. Jako dzieciak uwielbiam blokowe życie. Zawsze się coś dzieje. I zawsze jest ok. Do stanu wojennego. Potem zaczyna się wielka smuta. Kończy się raj. Okazuje się, że nawet na naszej klatce mieszka wróg. Że wróg ma popiersie Lenina. I wysoki stopień w aparacie represji.
Flagi
Cóż. Dozorczyni wiesza flagi. Chodzi z drabiną. Równie dobrze mogłaby przynieść prosto pod jedenastkę, gdzie mieszkają Sawiccy. Problemem nie są czerwone flagi. Problemem jest brak niebieskich. To kolor opezetzetu. Związkowe płachty mocują nieomal wyłącznie przy bramach dużych zakładów pracy. Trochę trzeba się nachodzić za nimi. Z flagi niebieskiej i z flagi czerwonej, wiadomo, wychodzą barwy Pogoni. Pani Arabczykowa ma maszynę do szycia. A nasza ulica wiesza najwięcej sektrówek na meczach. A jakże.
Wylotka
Ubek ma na nazwisko Gawron. Ponoć to były bokser. Wali pięścią w stół. Wkurwia się, że nie podaję, choćby, swojego imienia i nazwiska. Że odmawiam składania zeznań, to norma. Ale dane personalne. To novum. Wiadomo, wszystko co nowe system denerwuje. Miałem zasadę, i ona okazała się bardzo pomocna w przymusowych kontaktach z funkcjonariuszami: całkowita zlewka. Od początku do końca. Zlewka doprowadzona do ostateczności. W ten sposób szybko zostałem zaliczony do grupy osób nieprzemakalnych. I nie podbijali ze współpracą. Jakoś, pewnie, moją radykalną postawę tłumaczyli sobie antykomunistycznym fundamentalizmem. Nie przepadali za mną. Jak zamykali na cztery osiem, nie puszczali wcześniej. Wściekli pofatygowali się do szkoły, żeby kazać dyrektorowi wywalić mnie na zbity pysk. Posłusznie wykonał. Gościu miał uzasadnioną opinię żula i łapówkarza. Natomiast odwagi, żeby spojrzeć mi w oczy, za grosz. Liczyłem na to, powodowany zwykłą upierdliwością, że usłyszę, jak się plącze tłumacząc swoją decyzję. Zwiał. Knypek w wytartej marynarce o przepitej facjacie. Dość szybko zmarł.
Matura
Nie ma widoków na skończenie szkoły średniej. Trafiam na czarną listę. Nieoficjalne zarządzenie z kuratorium. Ten koleżka w Szczecinie się nie pouczy. Jaja mieli jedynie Niemotko z Buksem. Zadeklarowani komuniści. Naczalstwo „dziewiątki”, z której wyfrunąłem, żeby uwolnić się od wpływów rusofilskich. Wyrazili wolę ponownego przyjęcia mnie do szkoły. Ja na to nie miałem najmniejszej ochoty. „Synu – zaapelował ojciec – maturę musisz mieć. Komuna nie komuna. Bez matury na studia się przecież nie dostaniesz. Mam pomysł. Skończysz niższe seminarium duchowne”. Z twarzy ojca bił taki zapał i nadzieja, że nie byłem w stanie mu się oprzeć. Na szczęście opatrzność czuwała.
Automorzenie głodem
Był 87-my. Grudniowa, dwutygodniowa głodówka za Sławka Dutkiewicza. Sławek zamknięty za odmowę służby wojskowej rozpoczął protest głodowy. Dokarmiano go siłą już od kilku ładnych miesięcy. Mieliśmy nadzieje, że razem z nami zakończy głodówkę. Że damy mu do tego pretekst. Ułatwimy decyzję. Zwracamy się do Sławka z apelem, żeby razem z nami przerwał radykalny protest. Baliśmy się o niego. To już nie były żarty. Ten jednak zdania nie zmienił i, aż do zwolnienia z więzienia, odmawiał jedzenia.
Grubasek kutasek
W połowie głodówki, która odbywała się w Warszawie w mieszkaniu Ronalda Kruka, zawijam gdzieś w Polskę, ni cholery nie jestem sobie w stanie przypomnieć gdzie, coś mi tam świta, że może to było w Bydgoszczy, lub pod, żeby spotkać się z szefuńciem seminarium. Kolo w sutannie przyjmuje nas, czyli protoplastę i potomka, w obszernym gabinecie. Coś tam ze starym musiał już sobie wcześniej pogadać przez telefon. Nie za dużo zapewne, bo szybko dochodzi do paranoi. Mnożą się pytania natury religijnej. W końcu pada fundamentalne: „wierzysz w Boga”? Ojciec wybałusza na grubego, sorry, nie wspomniałem, że boss był obły, gały. Robi mi się tatki, kurna, szkoda. Taki kawał drogi się telepał, a tu, masz babo placek, buc. Co było jednak robić. Odpowiadam: „Prze księdza, szereg mam wątpliwości pod tym względem. Daru wiary ewidentnie nie otrzymałem. Droga, widać, inna mi pisana”. Ano w rzeczy samej musiał się zgodzić ze mną w swojej głowie nadobny, bo pogonił nas w pizdu z tej całej katolickiej szkoły. Musiałem pocieszać fadera, że nie wszyscy księża to chuje. „Ojciec – zapytałem – ale co on ci powiedział jak zostałeś z nim sam”. „Powiedział, że jesteś indywidualistą i może mieć z tobą problemy. A on tu misjonarzy przygotowuje. I że mógłbyś ich na złą drogę sprowadzić. A ja, synu, zawsze właśnie chciałem, żebyś miał własne zdanie. I sam do wszystkiego doszedł. Żebyś nie lazł za tłumem. Bo z takiego tłumu to się komunizmy i faszyzmy biorą. Masa. Ty nie możesz być żadna tam masa. Jakakolwiek by ona nie była. Choćby i chrześcijańska. Ty musisz sam z siebie odrzucić zło w drodze poznania. A nie, bo ktoś ci tam każe”.
Hero
Ojciec abdykował już znacznie wcześniej. Rok w rok subtelnie minimalizował swój wpływ na latorośl. Tak sobie czasem i myślę, czy aby nie za wcześnie i nie za dużo tej wolności dostałem. W opisanej sytuacji okazał się, bezdyskusyjnie, prawdziwym herosem. Głęboko wierzący katol, kiedy przejechał się na instytucji, którą kochał, rozpoznał prawdziwego ducha i poza nią. Żeby w pełni zrozumieć wielkość faceta, nie powiem, musiałem poczekać jeszcze kilka lat.
Ujarane morsy
Palę jointa. Michnik nie chce wziąć nawet maszka. Co innego Celiński. Ten bufa. Mieszkanie Jagusiaków. Wielkie Żarcie. Czyli spotkanie w dwa tygodnie po zakończonej, wspomnianej już, głodówce za Sławka. Umówiliśmy się, że skoro przez czternaście dni wspólnie nic nie pałaszowaliśmy, to jakaś rekompensata nam się należy. Każdy przygotowuje dwie potrawy. Kompletny odjazd. Ludziska tachają ze sobą wielorakie smakołyki z różnych miejsc w Polsce. Kotwiczymy w Zoppot. Pojawia się też sporo zaprzyjaźnionych osób z opozycji, które udziału w głodówce nie brały. Dyskusje, tańce, szamka, alk i marycha. Mnie interesuje wtedy najbardziej Lila. Gwiazda warszawskiego NZS-u. Smakują jej zrobione przez moją mamę faszerowane jajka i smażone kalmary. Smakuje wino i joint. Smakuję ja. Kończymy w wannie. Z gorącą wodą. Z gorącą, bo wcześniej (styczeń!) włazimy prawie po szyję do morza. Wszystko to przeżyliśmy. Nietknięci chorobą. Głodni siebie, świata, wolności. Odporni na kłamstwa i obłudę „centrali”. A tam, wysoko, na szczycie babilońskiej piramidy, kostyczny abstynent w mundurze i czarnych okularach kombinował jak tu zrobić, żeby wyszło na jego. Życie seksualne generała położyło się cieniem na polskiej racji stanu. Oczywiście, mogło być znacznie gorzej.
Kurier z Warszawy
Wracam od Lilii z Wawy. Plecak napchany bibułą ponad miarę. Ciężki jak sam skurwysyn. Ósemki. Centralny. Rewizje na peronach to norma. Granatowy plecak i przytłoczony jego wagą długowłosy brodacz, cóż, zasady konspiracji były mi obce, trzeba sobie otwarcie powiedzieć. Na domiar złego, wiem, to wręcz komiczne, przewracam się na plery tuż przed przyjazdem pociągu. I co, dwóch milicjantów pomaga mi wtaszczyć bagaż na korytarz, a ludziska upychają na półce w przedziale. To se ne vrati.
W mieście Czarnej Madonny
Inaczej sprawy się miały w Częstochowie. Tam było jak w westernie. Wakacje 87. Pod dworcem rewizja. Wpadam z bezdebitem. Niepełnoletni dywersant. Zamknęliby jak zwykle na izbę dziecka. Ale ponoć w Częstochowie nie mają. Komplikacja. Ląduję pod celą na komendzie milicji. Sam samiusieńki. Wcześniej przesłuchuje mnie jakiś typ od trudnej młodzieży. Plecie coś trzy po trzy. Torturuje bełkotem. Za to daje mi kanapki z plastrami kiełby krojonej na ukos. Dłuższe.
„No, czegoś ci potrzeba”? – pyta.
„Wie pan co – ja już mam prawie siedemnaście lat. Fajnie by było, skoro tu nie macie izby dziecka, to żebyście mnie jutro normalnie wypuścili i żeby ojciec nie musiał mnie odbierać osobiście. Ile czasu musiałby się tłuc ze Szczecina. A poza tym, to on w pełni popiera moją działalność. Zresztą jak pan posłucha sobie dzisiaj Wolnej Europy, to pewnie będą mówili o moim zatrzymaniu. No i może pan zadzwonić do bezpieki w Szczecinie, to panu potwierdzą, że w sądzie toczy się sprawa o pozbawienie moich rodziców władzy rodzicielskiej, bo, hmm… na antykomunistę mnie wychowali, tak z grubsza”.
„Dobra, dzieciaku, ty idź już spać, a ja zobaczę co da się zrobić”.
Dołek
Jestem styrany, ślepia wywracają się na druga stronę. Zasypiam w ubraniu pod brudnawym kocem wpatrzony w oko wizjera, które mrugnie blaszaną powieką nim zapadnę się w długi sen. Budzi mnie chrobot przekręcanego zamka. Szczerze, to bym sobie jeszcze polulał. Dostaję michę i pismo niebywałej treści. Micha nie najlepsza a pismo stanowi, że do godziny dwunastej zero zero mam bezwzględnie opuścić miasto Częstochowa. Szeryf od białej gumowej pałki wygnał mnie za granicę grodu, co to się szwedzkiemu potopowi oparł. Palę se peta, walę oranżadę i niczym kowboj outsider wolnym stylowym krokiem idę do autobusowego dworca. Wierze klasztoru paulinów są jak z bajki, jak z bajki jest wygnańczy nakaz kierowany przez komendanta milicji do szesnastoletniego gówniarza. W to mi graj.
Absurd
Ja wiem, może i absurd. Ale czy nie większym absurdem było udawanie, że wszystko jest cacy i codzienne częstowanie się fałszywymi uśmiechami. I pokorne konsumowanie „dóbr socjalistycznego postępu”. Wciąż te same pytania. Jak oni to robili, jak potrafili biernie funkcjonować w wynaturzonym świecie? Konformizm. Też mi konformiści za dychę. Tyle mieli z tego fanu co im radio zagrało i telewizja pokazała. Peerelowska wersja leminga talonowego. Do diaska, jak takie życie może cieszyć?
Małoletnia rozkmina
Jest zatem ewidentny związek z nieokiełznaną radochą a anarchizmem. Moim anarchizmem. Dlaczego mam nie żyć po swojemu, w zgodzie z własnym sumieniem i z poszanowaniem poglądów innych na świat, który musimy współdzielić. Jak może ktoś wmawiać mi co jest dla mnie szczęściem. Nie zrobię ci krzywdy o ile ty nie zrobisz krzywdy mi. To minimum. Dalej daj mi iść moją własną drogą. Comprendo?. Przecież to takie proste. Tak, wielu chce być prowadzonych za rękę. To wygodniejsze. Kombinować w stadzie. I czasem jest dobrze napuścić takich na te dziwaczne indywidua psujące krew oligarchom. Zająć czymś zgraję. Dać im emocję kontrolowaną i ukierunkowaną. Potwierdzi ona słuszność wyboru. Siedź na grzędzie i wysiaduj panu swemu jajko. Niemniej łaska tłumu na obiecanej do pożarcia świni jeździ. Problem to taki, że uczciwy anarchista prędzej wstąpi do falangi niż powie komuś, że jego sprawy za niego ogarnie. A cwany satrapa obieca prosiaczka za mir. Tyle, że twoja wolność jest w twoich rękach. Owszem słabszemu pomóc. Nikt jednak za nikogo jego życia nie przeżyje. Tak rozkminiałem obserwując jak ludzie z niebywałą łatwością odwracają się od siebie samych. Za bezcen. Okrutna sprawa. Wróćmy do faktografii.
Lane kondomy
Zaiwaniam na pociąg. 89-ty. Jastrzębie-Zdrój. Kongres Opozycji Antyustrojowej. Przecinam boisko piłkarskie na Pomkach (tak nazywano powszechnie dzielnię, na której mieszkałem, w oryginale Pomorzany). Na bieżnię z piskiem opon wjeżdża milicyjny polonez. Mógłbym spokojnie im zwiać. Ale mi się zwyczajnie nie chce. Z auta wyłazi dzielnicowy. Znam go, bo kiedy z pęcherzem wypełnionym moczem jak kondom wodą na dyngusa śmigusa (podówczas prezerwatywa stanowiła popularny zamiennik dla deficytowych smoczków, z których robiono sikawki w lany poniedziałek ) szczam za garażem ledwie co wybiegłwszy z autobusu na końcowym, milicjant wizytuje właśnie te miejsce stanowiące jednocześnie obiekt włamania.
Juma
Tak, garaże i piwnice, to była domena drobnych złodziejaszków. Wpadali jak śliwki w kompot. Ciężko im było upłynnić fanty. Moi rodzice wystawiwszy na próbę uczciwość społeczeństwa socjalistycznego byli rzadkimi nieszczęśnikami pozbawionymi na zawsze pięknych czarnych radzieckich rowerów Ural z metalowym emblematem kozicy na ramie. Tak pięknych jak ciężkich. Przymocowali je na samym dole klatki schodowej do kaloryfera. Przetrwały niecały miesiąc. Miałem wtedy z 10 lat. Były jak wołgi. Magiczne. Dla mnie za duże. Chciałem doczekać chwili aż będę mógł na nie wsiąść.
Rady
Co tam na boisku? Ano dzielnicowy pyta, gdzie się wybieram. Czuję opór przed posłaniem mu wiąchy obelg. Jakoś ta sytuacja fizjologiczna z niedalekiej przeszłości mnie krępuje.
„Wie pan co – mówię – a jadę sobie na Śląsk. Komuna już zdycha. I są tacy co się z nią dogadują. A mnie się to nie podoba. I śmigam pogadać sobie z nimi jakby to pokrzyżować plany temu pseudoporozumieniu narodowemu. A panu radzę, żeby się ode mnie odpierdolił i zajmował dalej kradzieżami. Bo wie pan co? To już koniec Jaruzela. Niech pan się trzyma od tego syfu z daleka”.
Chłopaczyna o nieprzekonującej do niczego budowie ciała bierze mnie na bok.
„Słuchaj, masz coś w tej torbie”?
„Może mam, a może nie mam” – odpowiadam. Prawda jest akurat taka, że jest czysto.
„Ok. Ja tylko zajrzę do środka, niby że cię przeszukuję obywatelu. Żeby tamci widzieli. A potem sobie idź gdzie chcesz obalać te komunę”.
Krwawe urodziny
Mija połowa doby. Pukam na gliwickim blokowisku pod wskazany adres. Otwiera mi drzwi jakiś taki chłop z mordą jak niewypał. Cóż, myślę sobie, to górnik pewnie. Taka tu przecież opozycja. Owszem, może to i był kiedyś górnik. Teraz to jednak jest ubek. A wraz z nim, pięciu innych. Znaczy się kocioł. I klimat jak na gestapo. Nie to co w lajtowym Szczecinie. Czuć, że tu był Wujek. A nie Kaskada i Pewex. Niby koniec PRL-u a metody kozackie. Wrzaski, szarpania. Kajdanki. Spluwy pod pachami. Rewelka. Za wsiaż i do budy. Na wojewódzką komendę w Katowicach zwaną z racji swoich gabarytów „pentagonem”.
„Odmawiasz zeznań, tak. A to proszę bardzo. Trzy miechy posiedzisz to zobaczymy. Bo wiesz, kurwa, pasujesz jak ulał do gościa, który zaciukał nożem innego gościa w Bytomiu na dworcu. Masz czerwoną czapkę”?
Co oni pierdolą? – myślę sobie. To jakieś kompletne zjeby na tej Silezji.
„Kolego, albo nam powiesz co robiłeś 10 stycznia, albo cię na dołek bierzemy”.
Nie, to już jakiś totalny absurd, przecież 10 stycznia są moje urodziny.
„Panowie, nie wiem co wy tu odpierdalacie – odpowiadam – ale 10 stycznia balowałem. Zajebałem się w trupa. W Szczecinie. Na co mam od chuja świadków. Moglibyście coś lepszego obstalować. Chociaż, żeby akurat wpaść na to, że w moje urodziny częstuję kolesia kosą w Bytomiu, to trzeba być wybitnym, nie powiem, funkcjonariuszem”.
„Dobra młody, żarty się skończyły, idziesz do klitki. Chyba że, co ci wisi, zaoszczędzimy sobie tego cyrku, napiszemy, że nie mogło cię być w Bytomiu, bo miałeś urodziny i w Szczecinie piłeś”.
Wyjątek
Pierwszy i jedyny raz składam zeznanie. Chyba jedno groteskowe zdanie, kończące chorą narrację: że nie zabiłem kolesia w Bytomiu, bo obchodziłem uro w Sz. Węglowy surreal. Hę, Śląsk to Śląsk. Za drzwiami słyszę chóralnie śpiewane Bandera Negra. Dowieźli Kraków. Kurzyniec z ekipą. Tego nawet śląskie pierony nie są w stanie przetrzymać. Odwożą nas gromadnie autobusem na miasto skąd walimy na konferencję.
Love story
Mogłem pójść do KPN, RMP, zostać przy FMW. Zakochałem się w anarchizmie. Tak, to dobre słowo. Moja miłość dostała słodką pożywkę w postaci pełnej akceptacji rodzicieli dla moich wyborów. Czym jest więc ten osławiony anarchizm? Cóż, jest po prostu życiem, życiem przeżywanym w pełni i z godnością. Nie jest frazesem, ideologicznym kojcem. I taka jest różnica pomiędzy nim a wszelkimi innymi politycznymi doktrynami. Przynajmniej ja tak to widzę.
Czyn
Oficjalnie maznąłem RSA na murze jako podpis pod dziełem chyba w 85-tym do spółki z Herkulesem i kimś jeszcze. Morze z Myszą z FMW. OLEJ WOJSKO – RSA. I tyle. Na ceglanej ścianie odgradzającej pacjentów szpitala na Pomorzanach od zgiełku komunikacyjnej arterii i ciszy pobliskiego parku. Hasło mówiące samo za siebie. Myślałem wtedy jak Korczak. Zaczepiony przez jakiegoś patriotę we wrześniu 39 zdziwionego, że paraduje w mundurze polskiej armii, mniej więcej temy słowy: „Pan taki krytyk polskości i drylu wojskowego w mundurze, drogi panie, co się panu stało?” Korczak spokojnie odpowiedział: „Nie ma w tym nic dziwnego, zwykłem stawać po szlachetnej stronie i zawsze po stronie słabszego. Co innego za sanacji, wtedy to był wstyd przyznawać się do jakichkolwiek związków z wojskiem”. Tak to chyba mniej więcej szło.
Wstręt
No właśnie. Ja, wczytujący się w losy Zośki i Rudego, przejęty dramatem Baczyńskiego, Gajcego, Szczepańskiego, Stroińskiego, Bojarskiego, ja, który z pewnością też pognałbym na Niemca, choćby z flaszką benzyny, albo gołymi rękami dusił nazistów za szyję, nakłaniam do bojkotu wojska. Wyjaśnijmy od razu. Mogę uczestniczyć w sporze dzielącym argumenty za pacyfizmem lub czynem zbrojnym. Ale w spór o charakter i wartość LWP podległego sowietom nie wchodzę. Szambo nie służy do kąpieli. I za szambo mam LWP. I tak mi już po wsze czasy zostanie. Najpierw odraza wobec przeżenionego etosu. Karykatury bez honoru w najlepszym wypadku z jaźnią rozdwojoną na Polskę i Układ Warszawski. Na Lenino i Katyń. Nie, nie, nie. Od tego gówna będę trzymał się z daleka. Potem dopiero pojawia się Gandhi, King, Schimek, Ossietzky, filozofia non violence i głębsze przemyślenia na temat walki bez przemocy i obywatelskiego nieposłuszeństwa.
Kombinatoryka
To nie jest zła koncepcja, kombinuję. Dobra strategia na obecne czasy. Nie kooperować z czerwonym na jakiejkolwiek płaszczyźnie. Gromadnie. To już nie epoka stalinowska. Mogą nam naskoczyć. Bez rozlewu krwi i skutecznie. I jawnie. Ok. Wchodzę w to.
Waleczna konspira
Część kolegów z opo miała ze mnie polewkę. Hipisizm zarzucali. Oni poszli do lasu. Partyzanci. Spotykali się pod sosną i konspirowali. Finką wycinali w korze Pe Wu. A mną jako tym politycznym nieudacznikiem co to nie chce w podziemiu konspirować z bronią w ręku zomo ulice podczas demonstracji sobie wyciera. Hańba. Oni, bojowcy, przenigdy nie pozwoliliby na taki dyshonor. Ach leśni. Czasem ich spotykam. Z latami jeszcze bardziej się zradykalizowali. I wspomnieniowo i ideologicznie. Prawdziwi patrioci kombatanci. To od ich ideowej ofensywy rozpadł się Związek Radziecki. Bez dwóch zdań.
Romantico
Przed wyprawą na mury pocałunki. Anka biega przez płotki jak górska kozica po skałkach. Sportsmenka. Ja biegam po niej palcami. Dziewcze ryczy. W tle Kaczmarski podkreśla uczucia bohaterów. „A jak cię złapią to co wtedy”? A bo ja wiem. Coś tam odpowiadam, że tak przecież trzeba, że to okupacja, że trudno. Prawda jest taka, że kompletnie się nie zastanawiam, co by było, gdyby. Mam szesnaście lat. Nie od tego jestem, żeby tworzyć syntezy. Jestem żeby czuć. I zajebiście dobrze czuję w tym komunistycznym syfie Ankę, a ona mnie. Więc gnam na mury z farbą a An zasypia płacząc, zamartwiając się i tęskniąc. Jebany polski romantyzm epoki politruka genseka w niemodnych okularach.
Smakowe atrybuty
Uwielbiam lody. Wiem, są niezdrowe. Zawsze je uwielbiałem. W lecie codziennie od mamy dostawałem „rybaka” na dużą porcję. Wolałem zjeść małą i dorzucić koledze z patolki resztę, żeby też mógł poczuć ten sam smak co ja. Tak, to moja cecha, może słabość, bo przynosi dużo rozczarowań. Empatyczna chęć odczucia przyjemności, dobra, piękna. Wiele z tego pożytku nie ma. Są jednak chwile fundamentalne. Słupy milowe lajfu. I mają one swe źródło we współodczuwaniu. I właściwie mam tylko jeden problem, jak moją wolność zgrać z czyjąś wolnością na dłużej. Dlatego często chodzę na lody sam. Znam w Szczecinie chyba wszystkie miejsca, gdzie je serwują. Jest takie jedno na podupadającym osiedlowym ryneczku. Budka z automatem wypychającym z siebie pod dyktando odwiecznych lodziarzy dwa smaki jak z bajkowych, krowich wymion: śmietankowy i wiśniowy. Receptura zamierzchła. Niczym stylowość wiekowych właścicieli. Czy ciągnie mnie do starszych, pana i pani, sentyment za smakiem dzieciństwa? Może. Ale chyba mocniej ich przekorna elitarność. Kuwety lad chłodniczych wypełnione całą paletą smaków na głównych alejach mojego miasta opróżniają się w szybkim tempie. Na języki biorą przyjemność tysiące ludzi. Płacą i wypierdalają traktując zakup w kategoriach niezauważalności. Ja przeżywam każde liźnięcie jakbym dotykał jęzorem absolutu. Moje lody zrobili ludzie i ludzie mi je sprzedali. A lody z głównych alei, czyż nie zrobiły ich maszyny i czyż maszyny ich nie sprzedają? Czy w takiej sytuacji nie wydaje się być uzasadnionym pytanie o upodobnianie się kupującego do sprzedającego?
Namiastka
Wszystko zlewa się w jedną bezkształtną masę. Breja umysłowa. I jak to jest, że mieliśmy mieć nowego wspaniałego demoliberalnego człowieka a mamy magmę chwaląca się na fejsbuku kolorem kupy. Jak to jest, że być może łatwiej było być anarchistą kiedyś, bo był to klub poddany ostrej selekcji, jakkolwiek dyskusyjny, niż w obecnych czasach, kiedy to przecież każdy jest właśnie nowy i wspaniały, i kiedy to względna wolność uczyniła z ludzi kompletnych imbecyli i imbecylizm wyniosła na ołtarze. Głupota stała się substytutem eucharystii łykanym przez wyzwolone z zabobonu wiary społeczeństwa.
Cud
Widzę starowinkę klęczącą pod nieco starszym od niej drzewem. Na zardzewiałym gwoździu wbitym w grubą korę wisi obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus. Nieopodal wije się linia graniczna pomiędzy Polską a Czechami. Kobieta przyniosła polne kwiaty. Z moim, wtedy dziewięcioletnim synem, chcemy przejść wąską ścieżynką nie niepokojąc staruszki. Nie udaje się nam. Podniosłwszy się z kolan babinka opowiada nam historię świętego obrazka. Stoimy w cieniu, w środku ciepłego dnia wpatrzeni w twarz człowieka, który cofa się w przeszłość nieomal o cały wiek. Słyszymy tętent konia i upadek panicza. Chłopiec leży nieprzytomny. Znajdują go okoliczni wieśniacy i próbują ocucić. Bez skutku. Bezradni zaczynają się modlić do Najświętszej Panienki i Dzieciątka Jezus. Młodzieniec otwiera oczy, powoli odzyskuje świadomość. Nie może jednak ruszyć się z miejsca. Jest sparaliżowany od pasa w dół. Pojawia się, powiadomiony o wypadku, ojciec. Potem lekarz. Chłopiec zostaje przeniesiony na drzwiach od stodoły na drabiniasty wóz wyściełany sianem. Po kilu godzinach pod drzewem pojawia się ponownie ojciec, który jest czeskim hrabią. Polscy chłopi powiedzieli mu wcześniej, jak Maryja i Chrystus wysłuchali ich modlitw i jego syn odzyskał przytomność. Czech ma w rękach obraz. Ten sam co wisi nad naszymi głowami, gdy wsłuchujemy się w słowa staruszki. Hrabia przymocowuje obrazek do drzewa i prosi miejscowych o modlitwę. W zamian obiecuje pomóc w sprawach o jakie do niego by się zwrócili. Według babci modlitwy okazały się skuteczne i chłopiec odzyskał zdrowie, a wdzięczny ziemianin pomagał wsi przez całe lata wywiązując się z danego słowa z nawiązką.
L@s
Zaliczam cywilizacyjny comeback. Odpalam kompa i fesjbukowy ściek zalewa mnie tandetą uczuć. Hallo babciu, tęsknię za tobą. Nie sprzedajesz kitu. Nie wrzucasz na tablicę fotek spod piramidy Cheopsa. Nie wspominasz nawet mimochodem o wielbłądzim garbie drażniącym twój clitoris. Nie rozwodzisz się godzinami nad tematem gaci. Nie dostajesz stu lajków, bo przyznajesz się do kupna wibratora. Wiem, wiem, oni i one mi zaraz powiedzą, że na stówę miałeś kiepskie życie erotyczne. Odpadam, odpadam od tej całej społecznej lipy, i wiesz co babciu, biorę cię na spacer i wypierdalany w dębinę poszukać prawdziwków. I tutaj jest pełna anarchia. Grzyby są prawdziwie transseksualne. Sroki są awangardą postfeminizmu ostatniej fali i podrzucają jajka sowom do wysiedzenia. Bo sowy takie mądre. A komarzyce matriarchalnie ssą naszą krew.
Namiętność
I jak to było z tym anarchizmem? Ano tak, że kiedy stanąłem umorusany, od stóp do głów, czarną breją wróciwszy w pierwszej klasie ze szkoły, dobrze już spóźniony, rodzice z przerażeniem zapytali, co się stało?
„No, tam, po drodze, przy tym starym domu była wielka kałuża. I… no, pobawiłem się trochę”.
„Ale przecież prosiłam cię – powiedziała zasmucona mama – synku, dostajesz nową kurtkę, nie uświń jej. A ty, nawet jednego dnia nie wytrzymałeś. Nie rozumiem, czemu się tak zachowałeś”?
„Mamo, ja ci to wytłumaczę, ja… ja po prostu kocham błoto”.
Wyjebane
Po tych słowach rodzice złapali się za brzuchy i nieomal nie pękli ze śmiechu, a szczęśliwy jamnior dołączył się radosnym szczekiem. Inne dzieci były pewne, że spotka mnie w domu jakaś masakra. Dlatego z ciekawości sterczały na klatce piętro niżej wyczekując odgłosów rzeźki. I sterczą tam po dziś dzień, zawsze piętro niżej od samych siebie, słysząc w najlepszym wypadku czyjś śmiech i szczekanie psa, a ja zasuwając na grób rodziców mam w sobie dozgonną wobec nich wdzięczność za przekazany w genach i uczuciach ładunek dobrej emocji pozwalający mi zachować duchową niezależność i mieć wyjebane na blichtr tego świata.
Zagadka
PS. Dla ceniących sobie intelektualne spekulacje. Jak to jest, że ten pogrążony w depresji Ciorian, tak skamlący za sensem i uczuciem, jest skłonny wybrać samego siebie i na rzecz własnego ego poświęcić całą ludzkość, a ten, niby, auczuciowy hedonista Gombrowicz, co to miłość nie robi na nim, rzekomo, większego wrażenia, drze się wniebogłosy: dajcie mi człowieka!?
Tekst powstał na okoliczność 30-stej rocznicy powołania do życia Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego, organizacji antyustrojowej, którą miałem sposobność współtworzyć. Opublikowano go w nieomal identycznej wersji w rocznicowym wydaniu HOMKA – głównego pisma RSA
<–>