Ujmując rzecz historycznie: trudno przecenić rolę stosunków transatlantyckich
w rozwoju cywilizacyjnym współczesnego świata.
Oczywiście musimy pamiętać, że powstanie pod koniec wieku XVII Stanów Zjednoczonych Ameryki zmieniło w pierwszej kolejności same relacje pomiędzy Starym Kontynentem a nowym podmiotem stosunków międzynarodowych. Skończyła się jednostronna zależność a rozpoczęła szeroko rozumiana współpraca z nieodłącznymi w takim przypadku elementami rywalizacji.
Wspólny system wartości
O ile w wieku XIX i początkach XX stulecia wzajemne związki opierały się głównie na płaszczyznach współpracy ekonomicznej i relacjach demograficznych (oczywiście należy pamiętać o udziale sił zbrojnych USA w I wojnie światowej), o tyle wybuch II wojny światowej, zawiązanie koalicji antyfaszystowskiej i jej ostateczne zwycięstwo, stworzyły pole do narodzin modelu cywilizacyjnego powstałego w wyniku współpracy politycznej
i wojskowej państw leżących po obu stronach Atlantyku: państw o podobnej koncepcji ustrojowej, wywodzących się przecież z jednego pnia kulturowego. Model ów zasadzony na trzech filarach (prawa człowieka, wolny rynek i demokracja przedstawicielska) wsparty potencjałem ekonomicznym, wojskowym i kulturowym stworzył z obszaru transatlantyckiego oś rozwoju cywilizacyjnego całego globu.
Ten system wartości, które jawią się jako wspólne dla całego Zachodu, szczególnie gdy zestawimy je z kanonem politycznym bloku komunistycznego, musiał zaowocować instytucjonalnie: 24 sierpnia 1949, w wyniku podpisania 4 kwietnia 1949 Traktatu Północnoatlantyckiego przez 10 krajów europejskich: państw-członków Unii Zachodniej (Belgia, Francja, Holandia, Luksemburg, Wielka Brytania) wraz z pięcioma dodatkowymi krajami (Dania, Islandia, Norwegia, Portugalia, Włochy) oraz USA i Kanadę powstała Organizacja Traktatu Północnoatlantyckiego (NATO). Początkowym i dość oczywistym celem jej istnienia była obrona militarna przed atakiem ZSRR i państw znajdujących się
w orbicie jego wpływu.
Jedność stawianych celów i wspólny wróg stanowiły przez lata naturalne spoiwa wzajemnych stosunków USA i Kanady z demokratycznymi krajami Zachodniej Europy. Znamienny jest fakt, że obie strony układu trzymane w żelaznym uścisku dualistycznego podziału świata, po powstaniu NATO, nie musiały potwierdzać swojego współistnienia specjalnymi zabiegami natury formalnej. USA mianowały jedynie w 1953 r. swojego obserwatora przy Wspólnocie Europejskiej, by w 1961 r. utworzyć przy niej Misję USA przy WE. WE natomiast założyła swoją placówkę w Waszyngtonie w 1954 r. W 1971 r. otrzymała ona pełne uprawnienia i przywileje placówki dyplomatycznej. Dopiero wówczas rozpoczęto wzajemne wizyty przedstawicieli Parlamentu Europejskiego i Kongresu USA, które od tamtej pory odbywały się dwa razy do roku i służyły omawianiu kwestii interesujących obie strony.
Kiedy runął Kolos
Przełom we wzajemnych stosunkach, jak i próby ich formalnego zacieśniania przy jednoczesnych mniejszych lub większych kryzysach szarpiących podstawami całego związku transatlantyckiego nastąpiły dopiero wraz z powolnym upadkiem Imperium Sowieckiego
i ostatecznym rozpadem ZSRR w 1991 r.
Od tej pory w stosunkach transatlantyckich można zauważyć ciekawe zjawisko: spotkania szefów państw, podpisywanie nowych programów, wzajemnych umów itp. które to zabiegi en masse miały służyć zmianie charakteru współpracy transatlantyckiej i nadać jej wymiar globalny, nie tylko w sferze bezpieczeństwa, ale i innych obszarach życia społecznego, pozostawały jedynie w sferze deklaracji. Jednocześnie partnerzy (ze strony europejskiej coraz liczniejsi, którzy w wyniku transformacji ustrojowych w państwach Europy Środkowej i Wschodniej stali się nowymi członkami NATO) z obu stron Atlantyku prezentowali coraz częściej zupełnie odmienne stanowiska w różnych sferach aktywności międzynarodowej, ujawniając nowe linie podziału. Linie biegnące już nie tylko przez Ocean, ale również w samej Europie.
Tak wyglądała sytuacja w latach 90-tych ubiegłego stulecia. Ponieważ jednak wspomniane wyżej, ledwie zdawkowo, problemy stanowiły zarzewie największego
w powojennych dziejach kryzysu w relacjach amerykańsko – europejskich, który rozpoczął się w 2003 roku i trwa do dziś, pozwolę sobie na próbę ich szerszego opisania.
Swoje podwórka, swoje sprawy
Proces erozji sojuszu Europy i Stanów Zjednoczonych narastał od początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Wraz z ostatecznym upadkiem „żelaznej kurtyny” zmieniły się przecież pola zainteresowań obu stron układu. USA przestały być militarnym strażnikiem Europy Zachodniej, kierując swoje „oko i ucho” na inne rejony świata, utrzymując jednocześnie swoje mocarstwowe globalne zainteresowania. Z kolei Stary Kontynent niemal całą uwagę skupił na integracji i budowie jak najsilniejszej i jak najszerszej Unii Europejskiej zostawiając problemy globalne Stanom Zjednoczonym. Drogą naturalną zniknęła więc potrzeba jak najściślejszej kooperacji pomiędzy obiema stronami Sojuszu. Mówiąc kolokwialnie: każda ze stron zajęła się raczej swoimi sprawami na swoim podwórku.
Ta postawa zaowocowała na Starym Kontynencie narodzinami jakże złudnego poczucia niezależności od USA. Europa reformowała się ponosząc ogromne koszty zmian, jednocześnie zauważając, że zarówno rozwój jak i płacone za niego rachunki są wyłącznie jej sprawą i nie ma w tym ani krzty udziału Stanów Zjednoczonych. Trudno się więc dziwić, że w konsekwencji w niektórych krajach Europy rodziły się nawet pomysły utworzenia niezależnych od USA sił wojskowych.
Jednocześnie obie strony zdawały sobie sprawę, że ambicje Europejczyków do bycia równoprawnym partnerem USA mają się nijak do rzeczywistych potencjałów obu sojuszników. Lata 90-te przyniosły bowiem wyraźne pogłębienie dysproporcji pomiędzy niezwykle istotnymi sferami aktywności państwa (takimi jak: gospodarka, nowe technologie, wpływy polityczne) w Ameryce, a Europą napotykającą mnóstwo przeszkód hamujących jej ekonomiczny wzrost a będących wynikiem ponoszenia kosztów transformacji.
Poważny kryzys stosunków transatlantyckich wisiał więc na włosku, ale przed pogrążeniem się w nim jeszcze w końcówce XX wieku ratowały obie strony dwie biegunowo różne sprawy. Jedna bardzo konkretna i druga bardziej nieuchwytna, acz nie mniej ważna. Ta pierwsza to decydująca rola USA w rozwiązaniu krwawych konfliktów w Bośni i Hercegowinie oraz w Kosowie: Europa zobaczyła wyraźnie jak bardzo jest zależna od Ameryki. Druga to rola Billa Clintona, który jako absolwent Oxfordu, z tytułem „honorowego Europejczyka” ze swoją polityką liberalnego internacjonalizmu był naturalnym partnerem godzącym unilateralizm Stanów Zjednoczonych z europejskim krytycyzmem względem amerykańskiego giganta.
Deklaracje ratunkowe
Tym wszystkim procesom pogłębiającym erozję towarzyszyły jednako próby ratowania sytuacji. Nie bez kozery to właśnie w latach 90. zaczęto organizować spotkania na szczycie. Pierwszym ich rezultatem była uzgodniona 22 listopada 1990 r. „Deklaracja Transatlantycka”. Zawierała ona program współpracy między USA i WE (później UE):
– wsparcie demokracji, rządów prawa, walka o respektowanie praw człowieka
– współpraca na rzecz pokoju i bezpieczeństwa międzynarodowego
– wsparcie wolnego rynku, liberalizacja handlu, sprzeciwianie się protekcjonizmowi
– walka z bezrobociem
– stosowanie rozwoju zrównoważonego
– polityczna i gospodarcza pomoc krajom rozwijającym się, zwłaszcza tym z Europy Środkowej i Wschodniej, by przyspieszyć nich transformację ustrojową
Z kolei 3 grudnia 1995 r. w Madrycie miał miejsce następny szczyt, na którym przyjęto dokument o nazwie: „Nowy program transatlantycki”. Jego zasadniczym osiągnięciem było rozpoczęcie wspólnych działań, zamiast, jak do tej pory, ograniczać się do konsultacji. I ten dokument ustanawiał cztery płaszczyzny współpracy UE i USA:
– wsparcie dla pokoju, demokracji i rozwoju na świecie
– wspólne reagowanie na międzynarodowe wyzwania
– rozwój handlu międzynarodowego i powiązań gospodarczych
– budowanie mostów przez Atlantyk
By realizować ten program, UE i USA uzgodniły ideę Transatlantyckiego Partnerstwa Gospodarczego, którą przyjęto na szczycie w Londynie 18 maja 1998 r. Wówczas podpisano również dokument o nazwie „Partnerstwo Transatlantyckie we współpracy politycznej”, który określił działania, na których UE i USA powinny się skupić, by realizować ustalone cele.
Podpisanie trzech, zdawać by się mogło ważnych dokumentów, to nie wszystko. Gdy po rozszerzeniu NATO w 1999 r. pojawiły się opinie, że sojusz transatlantycki ulega osłabieniu, UE rozpoczęła działania mające to zmienić. W ich wyniku na szczycie
w Waszyngtonie 18 grudnia 2000 r. uzgodniono kolejny dokument, który dotyczył najważniejszych kwestii wzajemnej współpracy, zwłaszcza w stosunku do wyzwań międzynarodowych. Odnosił się on m.in. do: prowadzenia procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie, wsparcia demokracji w Rosji, Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej, zapobiegania proliferacji broni masowego rażenia czy walki z terroryzmem i przestępczością zorganizowaną. Ponadto podczas tego szczytu USA zadeklarowały, że będą prowadzić dialog z UE jako aktorem odgrywającym pełną rolę i przyjmującym pełną odpowiedzialność na scenie międzynarodowej.
Obie strony „małżeństwa” wchodziły więc w XXI wiek może nieco skłócone, ale będące jednocześnie świadome wspólnych celów (z których najważniejsze to: bezpieczeństwo, stabilizacja, demokracja oraz ochrona praw człowieka), ale i różnic
w sposobach rozwiązywania współczesnych problemów oraz w filozofii działań (amerykańskie „twarde” i europejskie „miękkie” środki dyplomacji). Obie strony wydawały się również być gotowe do „pokojowego” zredefiniowania wzajemnych stosunków na miarę nowego stulecia, nowych sojuszy i nowej sytuacji geopolitycznej, zmieniającej się szczególnie dynamicznie w strefie rozszerzającej się Unii Europejskiej.
Na scenie pojawia się kowboj
Tymczasem w styczniu 2001 roku nastąpiło „nowe otwarcie”. W Białym Domu rządy objął George W. Bush wraz z całym bagażem poglądów i „południowym” stylem sprawowania władzy. Ultrakonserwatywny polityk z Teksasu, zwolennik kary śmierci, przeciwnik aborcji, religijny konserwatysta, skłonny do podejmowania działań bez konsultacji z Europą zgodnie z imperialną zasadą: co jest dobre dla Ameryki jest dobre dla całego świata, nie mógł się spodobać ani przywódcom ani elitom europejskim, w znakomitej większości mających korzenie i poglądy liberalno – lewicowe, a nawet jeśli nie to odczuwających lekki absmak w kontakcie dyplomatycznym z „kowbojem” mającym wpiętą w klapę marynarki amerykańską flagę i dostęp do atomowego guzika. W Europie (a przynajmniej w jej znakomitej części) narastał więc antyamerykanizm, póki co pudrowany kurtuazją polityczną.
Sytuację zmieniły radykalnie nie mające precedensu w dziejach USA i całego świata ataki z 11 września. W jego następstwie administracja Busha dokonała kilku strategicznych wyborów, które miały zaważyć na całości stosunków transatlantyckich.
W pierwszej chwili jednak Europa stanęła solidarnie po stronie obolałego sojusznika zza Atlantyku. Następnego dnia po atakach w Brukseli odbyło się specjalne spotkanie Rady UE, na którym wydano oświadczenie o solidarności z USA i ogłoszeniu 14 września dniem żałoby narodowej w krajach Unii. 20 września przedstawiciele Unii spotkali się
w Waszyngtonie z sekretarzem stanu USA Colinem Powellem, wydając wspólne oświadczenie o walce z terroryzmem. Obejmowało ono deklarację o współpracy w zakresie m.in. bezpieczeństwa transportu, zwłaszcza lotniczego, kontroli granicznej, kontroli eksportu, zakazu finansowania i wspierania terrorystów oraz współpracy policyjnej i sądowej.
Tyle, że prezydent USA zredefiniował amerykańskie priorytety w polityce zagranicznej. Celem numer 1 stała się wojna z terroryzmem, bo – jak przekonywała administracja amerykańska – stawką w tej wojnie jest bezpieczeństwo USA.
Stracona szansa…
Jesienią 2001 roku rozpoczyna się interwencja amerykańska w Afganistanie. Krótka
i zwycięska wojna zdawała się na początku idealnym pretekstem do scementowania nadszarpniętych stosunków transatlantyckich. USA zdawały się robić pierwszy krok w tym kierunku. Unikając pokusy samodzielnej wojny w imię zemsty poprosiły o pomoc sojuszników. Bush uzyskał poparcie NATO i akceptację ONZ. Jak widać – przez chwilę można było mieć nadzieję, iż zagrożenie terroryzmem mogłoby stać się odpowiednikiem zagrożenia komunizmem i podstawą do odbudowania silnych więzi transatlantyckich.
Tym bardziej że badania opinii publicznej wykazały, że 79% Brytyjczyków, 73% Francuzów, 66% Włochów, 53% Hiszpanów i 53% Niemców nie tylko poparło podjęcie przez USA akcji militarnej w Afganistanie, ale twierdziło, że ich kraje powinny również włączyć się czynnie i wojskowo do walki z terroryzmem.
Wojna mogła też na nowo ugruntować przywództwo USA w całym układzie. Przywództwo skłonne jednak do negocjacji i współpracy z sojusznikami zza Atlantyku.
Tak się jednak nie stało. Wkrótce okazało się, że prośba o pomoc była tylko skuteczną próbą uzyskania zaplecza politycznego dla amerykańskiej interwencji wojskowej.
USA prowadziły tę wojnę samodzielnie, nie konsultując większości decyzji nawet z tymi nielicznymi krajami NATO, z którymi wchodziły na czas wojny w krótkotrwałe dwustronne sojusze. W rozczarowanej Europie uznano tę postawę za nieodpowiedzialną i upokarzającą. Mało tego. Administracja waszyngtońska zbliżyła się podczas tej wojny do Kremla, dając do zrozumienia, że w przypadku nowych wyzwań w niekonwencjonalnej wojnie z terrorystami Rosja ma do zaproponowania Ameryce więcej niż cała transatlantycka część Europy.
Ostatecznym policzkiem dla Europejczyków była przygotowana przez tzw. neokonserwatystów z otoczenia prezydenta USA a ogłoszona we wrześniu 2002 przez niego samego nowa „Narodowa Strategia Bezpieczeństwa”, w której powiedziano wyraźnie, iż
w obliczu nowych zagrożeń stosowana przez USA od zakończenia II wojny światowej polityka odstraszania jest już niewystarczająca i konieczne są „działania wyprzedzające”
i dlatego USA zastrzegają sobie prawo do podejmowania działań samodzielnych
i prewencyjnych.
Problem w tym, że nowa doktryna była niezgodna z prawem międzynarodowym, które zezwala na użycie siły w obronie własnej, ale wyłącznie w odpowiedzi na faktyczne, a nie jedynie potencjalne zagrożenie.
Nic dziwnego więc, iż amerykańska interwencja w Iraku w 2003 r. wywoła tak potężny kryzys, który podzielił państwa UE i wywołał trudności w relacjach transatlantyckich. Większość państw Unii popierała ograniczenie się do kontroli tego kraju przez inspektorów ONZ. Gdy USA zaczęły naciskać na Radę Bezpieczeństwa ONZ, by wydała rezolucję zezwalającą na użycie siły, Francja, Niemcy i Belgia stanowczo wypowiedziały się przeciw. Jednakże 30 stycznia 2003 r. premierzy Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Włoch, Polski, Portugalii, Danii i Węgier oraz prezydent Czech podpisali tzw. list ośmiu, w którym wyrażali poparcie dla interwencji w Iraku. Spowodował on rozłam w Unii, który pogorszyło podjęcie akcji zbrojnej. Negatywnie wpłynęła ona również na stosunki UE-USA, gdyż kraje europejskie poczuły się zignorowane
przez Stany Zjednoczone i uważały, że nie liczą się one z sojusznikami z NATO.
Jednocześnie Amerykanie ośmieszyli Organizację Narodów Zjednoczonych.
W październiku 2002 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ uchwaliła rezolucję o rozbrojeniu Iraku (tzw. Rezolucja 1441). Decyzję tę można było interpretować jako zgodne międzynarodowe poparcie amerykańskiej tezy, że należy obalić rządy Saddama Husajna.
W razie odmówienia współpracy władz Iraku przy rozbrojeniu Rada miała spotkać się jeszcze raz i ustalić dalszy tryb postępowania. Irak wpuścił inspektorów rozbrojeniowych, którzy mogli pracować bez przeszkód. Dzień przed upływem wyznaczonego terminu (8.12.2002) na złożenie raportu o stanie broni, władze irackie przekazały ONZ dokumenty dotyczące posiadanej broni. Sednem rezolucji 1441 nie była jednak praca inspektorów rozbrojeniowych, lecz nakaz, by Irak się rozliczył z broni masowego zrażenia i udowodnił, że zniszczył jej zapasy (w skład dowodów miały wchodzić bomby chemiczne, zasoby wąglika i gazu bojowego VX). Amerykanie uważali, że zwiększenie liczby inspektorów niewiele by dało, zlekceważyli więc postanowienie ONZ i ruszyli na wojnę. Ten gest USA wobec ONZ znacznie osłabił jej – już i tak pozostającą wiele do życzenia – pozycje w świecie.
Fobie, kompleksy, złe emocje
Oczywiście postawienie sprawy w iście manichejski sposób: zły kowboj Bush
i sprzeciwiająca się jego polityce część Europy stojąca niczym szeryf na straży prawa byłoby zbytnim uproszczeniem. Ostry sprzeciw Francji, Niemiec i Belgii miał swoje źródła
w złożonym konglomeracie przyczyn i skutków. Były tu i fobie i kompleksy, partykularne interesy „wyborcze” polityków słuchających nastrojów ulicy, interesy poszczególnych krajów, a także brak zgody na amerykańską koncepcję roli siły w polityce u części europejskich elit politycznych, a wreszcie złe emocje.
Tradycyjnie „antyamerykańska” Francja wykorzystała więc bez wątpienia moment, żeby pokazać niezależność i stworzyć nową oś stosunków strategicznych: Paryż – Berlin – Moskwa, wracając na chwilę do pierwszego szeregu rozgrywających w polityce światowej.
Bardziej zaskakująca była postawa Niemców: raz, że w sporach transatlantyckich RFN nigdy nie stała po stronie Francji, dwa: była od zawsze tradycyjnie „proamerykańska”. Teraz jednak Niemcy poszli najdalej: ich postawa była wręcz konfrontacyjna. Pytając o jej przyczyny nie można oprzeć się wrażeniu, że zaważyły: koniunkturalizm kanclerza Gerharda Schrodera wsłuchującego się w skrajnie antyamerykańskie nastroje społeczne. Z perspektywy czasu widać, że było to mistrzowskie posunięcie: akcentowany w czasie kampanii wyborczej sprzeciw wobec planów Waszyngtonu spowodował niebotyczne zwyżki notowań partii koalicyjnych, które do tej pory przegrywały w sondażach z chadekami. Nie należy też zapominać o równie ważnej przyczynie: próbie umocnienia sojuszu Berlina z Moskwą.
Na drugim biegunie poglądów na konflikt Iracki stanęła Wielka Brytania. Premier Tony Blair dwoił się i troił skutecznie przekonując posłów, którzy przytłaczającą większością przegłosowali „wojenną” rezolucję. O tym, że i w Wielkiej Brytanii nie wszyscy byli przekonani co do sensowności działań wojennych niech świadczy jednak fakt podania się do dymisji ministra spraw zagranicznych Robina Cooka w proteście przeciwko planom militarnym rządu Blaira.
Każdy z wymienionych krajów, zresztą jak i pozostałe niewymienione państwa załatwiały swoje własne interesy przy okazji opowiedzenia się za lub przeciw wojnie. Oczywiście interesy regionalne, czy wręcz lokalne, bowiem w odróżnieniu od Ameryki, żaden z krajów członkowskich UE nie odgrywa tak silnej roli w polityce globalnej jak USA. Dlatego w realizowaniu swoich mniejszych lub większych interesów poszukują niejednokrotnie poparcia Waszyngtonu. Tak było i tym razem.
Na przykład w obozie „londyńskim” znalazła się od początku opowiadająca się za poparciem planów wojennych Hiszpania. Dlaczego? W ramach swoistej gry z silniejszym partnerem w Unii Europejskiej. Chodziło o to, kto: Francja czy Hiszpania będzie sterował polityką europejską w obszarze Arabskiej Unii Maghrebu (Maroko, Algieria, Tunezja, Libia, Mauretania i Sahary Zachodnia). Popierając wojnę Hiszpanie zyskali potężnego sojusznika
w postaci Ameryki. Podobnie zdaje się postąpiła Polska. Korzystając z uwolnienia się niemieckiego miejsca przy boku USA w tej części Kontynentu poparła interwencję iracką na chwilę awansując na zajmowane tradycyjnie przez Niemcy „stanowisko” najpoważniejszego sojusznika USA.
Determinacja Waszyngtonu w dążeniu do obalenia irackiego dyktatora była ogromna. O jej sile niech świadczy fakt, że USA zaatakowały Irak pomimo nieudanych zabiegów dyplomatycznych przeforsowania rezolucji upoważniającej do użycia siły na forum Rady Bezpieczeństwa w lutym 2003 r. Chociaż na pełne poparcie (przy potrzebnych 9 głosach za) Waszyngton mógł liczyć jedynie ze strony Londynu, Madrytu i Sofii i rezolucja nie przeszła, to George W. Bush wydał rozkaz do ataku 20 marca 2003 roku.
Utracona niewinność
Przyjrzyjmy się więc skutkom kryzysu irackiego. Bez wątpienia obalił on dwa mity polityczno – gospodarcze funkcjonujące w stosunkach transatlantyckich. Mity, jak już wcześniej wspominałem zasilane programami – umowami podpisywanymi przez całe lata 90. XX wieku, które kończyły się na teoretycznych deklaracjach. Egzamin praktyczny przyniósł brutalną weryfikację tychże mitów.
Pierwszy z nich to założenie, że upadek muru berlińskiego oznacza odejście świata Zachodniego od rozstrzygania sporów międzynarodowych na drodze odwoływania się do siły militarnej. Zamiast tego na znaczeniu miały zyskiwać instytucje międzynarodowe oparte na prawie, negocjacjach i stopniowo osiąganym kompromisie. Mit pokutujący szczególnie
w Europie został obalony przez Amerykanów, którzy doprowadzili do wojny zgodnej z ich narodowymi interesami, ale faktycznie poza strukturami organizacji międzynarodowych takich jak ONZ i NATO. Wniosek mógł płynąć z tego tylko jeden: potencjał militarny stanowi w dalszym ciągu istotny czynnik stosunków międzynarodowych, ważny instrument działania a także argument polityczny.
Konflikt wokół Iraku uzmysłowił również wyraźnie zmianę stosunków geopolitycznych na świecie po rozpadzie ładu zimnowojennego. Scalony wspólnym wrogiem silny sojusz zmienił się w pole rywalizacji politycznej i gospodarczej między Ameryką
a czołowymi krajami europejskimi. Mało tego – powstały samodzielne bloki układów regionalnych, które organizują własne interesy i coraz częściej brutalnie ze sobą rywalizują popierając, bądź odrzucając USA w zależności od korzystniejszego wyniku dla polityki swojego kraju.
Reasumując: niewinność w stosunkach transatlantyckich po 2003 roku została bezpowrotnie utracona, a obie strony zorientowały się, że wyznawane wspólnie wartości cywilizacyjne nie stanowią już sztandaru, pod którym zawsze pójdą wspólnie. Zarówno Ameryka jak i Europa dowiedziały się również z wojny w Iraku, że druga strona nie zawaha się użyć ich instrumentalnie jeśli tylko taki będzie jej interes, globalny bądź regionalny, czy też lokalny.
Szczyty… hipokryzji
Ta konstatacja musiała wnieść dozę sporej ostrożności do wzajemnych stosunków Ameryki z Europą i krajów europejskich ze sobą nawzajem. A jak udowadnialiśmy już nieco wcześniej w tej pracy: im gorzej w stosunkach transatlantyckich, tym więcej spotkań, szczytów, podpisanych umów i programów. Przypomnijmy najważniejsze w ostatnich ośmiu latach:
Pierwsza od wybuchu wielkiego kryzysu próba poprawy relacji europejsko-amerykańskich została podjęta 25 czerwca 2003 r. w Waszyngtonie na szczycie UE-USA. Jego rezultatem było kilka oświadczeń oraz podpisanie układów o wzajemnej pomocy prawnej i ekstradycji, które Unia zaproponowała po atakach z 11 września.
Na następnym szczycie, który odbył się 26 czerwca 2004 r. na zamku Dromoland
w Irlandii, podpisano kolejne oświadczenia, dotyczące walki z terroryzmem, współpracy
w zakresie nieproliferacji broni masowego rażenia i walki z chorobami, wzmacniania współpracy gospodarczej i procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie i w Sudanie. Szczególne znaczenie miała deklaracja w sprawie Iraku, która opierając się na rezolucji nr 1546 Rady Bezpieczeństwa ONZ z maja 2004 r., przekazywała władzę w Iraku Irakijczykom, gdyż oznaczała ona koniec sporów UE i USA odnośnie tego kraju. Unia zadeklarowała pomoc w odbudowie Iraku, jednak większość jej krajów była przeciwna wysyłaniu tam wojsk.
22 lutego 2005 r. prezydent USA George Bush spotkał się w Brukseli z Radą Europejską, z którą dyskutował na temat sytuacji w różnych regionach świata, a także ochrony środowiska i kwestii ekonomicznych. Obie strony zadeklarowały również organizację konferencji, na której miano zinstytucjonalizować pomoc dla Iraku.
Kolejny szczyt odbył się w Wiedniu 20 czerwca 2005 r. Poskutkował on wieloma oświadczeniami o zacieśnianiu współpracy. Dotyczyły one m.in. zwalczania terroryzmu, nieproliferacji broni, wsparcia demokracji, rządów prawa i praw człowieka na świecie, promocji pokoju i dobrobytu oraz walki z piractwem i fałszerstwami.
Rok później, 21 czerwca 2006 r., również w Wiedniu, podczas spotkania na szczycie UE i USA ustaliły, że ich strategiczne partnerstwo będzie się skupiać przede wszystkim na czterech płaszczyznach: wsparcia demokracji, pokoju i praw człowieka, rozwoju dobrobytu, wspólnego rozwiązywania globalnych problemów oraz współpracy w zakresie energetyki
i walki ze zmianami klimatu.
Następny szczyt odbył się 30 kwietnia 2007 r. w Waszyngtonie. Zaowocował on przyjęciem ram umacniania integracji ekonomicznej, deklaracji o współpracy w dziedzinie polityki i bezpieczeństwa oraz o ruchu bezwizowym obywateli UE i USA. Przyjęto także oświadczenie o zmianach klimatu i bezpieczeństwie energetycznym oraz zobligowano się do rozszerzenia zawartego 2 marca układu o liberalizacji ruchu lotniczego przez Atlantyk.
W celu dalszej integracji gospodarczej ustanowiono Transatlantycką Radę Ekonomiczną.
I wreszcie 5 kwietnia 2009 r. w Pradze odbył się nieformalny szczyt UE-USA. Wydano na nim oświadczenie potępiające północnokoreańską próbę rakietową. Dyskutowano również m.in. na temat walki z globalnym ociepleniem, współpracy gospodarczej w obliczu kryzysu, liberalizacji handlu światowego i bezpieczeństwa energetycznego. Prezydent USA Barack Obama zaapelował o przyjęcie do UE Turcji i podtrzymał poparcie realizacji tarczy antyrakietowej, póki Iran kontynuuje swój program atomowy. Zapowiedział również rozmowy z Rosją w sprawie redukcji arsenału nuklearnego.
Tyle teoria i działania oficjalne. Praktyka wygląda nieco inaczej.
W poszukiwaniu jednego partnera
Wyraźnie widać, że sparzeni po 2003 roku Amerykanie są coraz mniej skłonni poświęcać swoje światowe ambicje i interesy na ołtarzu jedności Zachodu, a Europejczycy coraz częściej widzą w USA rywala, a nie sojusznika. I jest w tym sporo racji: z punktu widzenia strategicznych interesów USA – Europa powinna raczej pozostać osłabiona i wewnętrznie podzielona. Świadczy o tym niezbicie postawa amerykańskiej dyplomacji, która wyraźnie zachęcała do wewnętrznego podziału na „nową” i „starą” Europę w najgorętszym okresie konfliktu wokół Iraku. Amerykanom po prostu nie opłaca się „użerać” z jednym silnym europejskim partnerem, z którego zdaniem musieliby się po prostu liczyć. Wolą tworzyć doraźne zadaniowe koalicje, w których ich przywództwo jest oczywiste.
Z kolei Unia Europejska jako związek 27 autonomicznych państw jest skazana na podział i brak wspólnego stanowiska w wielu kwestiach. I choć podpisany 13 grudnia 2007 roku Traktat Lizboński miał zainicjować wspólną politykę zagraniczną UE, to prawda jest dużo prostsza: jeżeli ktoś ma do załatwienia jakieś sprawy z Unią Europejską nie jedzie do Brukseli, bo tam nie znajdzie nikogo zdolnego podjąć decyzję wspólną dla całej UE. Musi zacząć objeżdżać kolejne stolice europejskie.
Nic dziwnego więc, że przez ostatnie lata Administracja Waszyngtońska coraz wyraźniej pokazuje, iż nie uważa Unii jako całości za interesującego partnera. Bo też
w kwestiach absolutnie najważniejszych nie ma w praktyce Unii jako całości.
I tak jest w przypadku prezydenta Baracka Obamy. Sygnały o braku zainteresowania Obamy Europą pojawiały się już podczas jego kampanii wyborczej. Dwa lata nowego prezydenta w Białym Domu potwierdzają tylko ówczesne wrażenia. Wątpliwości nie pozostawił ubiegłoroczny State of the Union Address – najważniejsze przemówienie, jakie wygłasza raz w roku amerykański prezydent przed połączonymi izbami Kongresu. Przemówienie ze stycznia 2010 r. było zarazem pierwszym State of the Union wygłoszonym przez Baracka Obamę, a zatem można je potraktować jako swego rodzaju deklarację programową. Otóż nie tylko nie pojawiły się w nim sformułowania „stosunki transatlantyckie” lub „Unia Europejska”, ale nawet ani razu nie padło słowo „Europa”.
Skoro w polityce Baracka Obamy Europa odgrywa marginalną rolę, to tym bardziej dotyczy to naszej, środkowo-wschodniej części kontynentu, która z punktu widzenia obecnej, skrajnie pragmatycznej administracji demokratów nie ma po prostu Ameryce nic do zaoferowania. Ideowa wspólnota, która łączyła administrację republikańską z krajami, które w 1989 roku wywalczyły sobie wolność, przestała istnieć. Taki sposób myślenia jest demokratom spod znaku Obamy całkowicie obcy.
Obecność amerykańskiego prezydenta w Polsce w ubiegłym miesiącu i wzięcie przy okazji udziału w uroczystym obiedzie w charakterze gościa honorowego XVII szczytu Europy Środkowej w Warszawie wbrew pozorom potwierdza tylko powyższą tezę. Obama w Warszawie i jego spotkanie z przywódcami z naszego regionu załatwiało dwie sprawy: po pierwsze prezydent USA spotkał się z przywódcami tradycyjnie przychylnymi Ameryce krajów (wojnę iracką poparły w 2003 wszystkie „nowe” państwa rozszerzającej się Europy). Po drugie natomiast miał tu do załatwienia konkretny interes polityczny: wszak w Warszawie spotkał przywódców nie tylko Polski, ale też wielu innych krajów środkowoeuropejskich, z których do Ameryki wyjechało wielu emigrantów. W kontekście starań Obamy o reelekcję, głosy tych mniejszości mogą się okazać wręcz bezcenne…
Ze wzrokiem utkwionym na Wschód
Co do kilku spraw mamy więc jasność: z punktu widzenia Ameryki Europa traci na znaczeniu, a Stany Zjednoczone zaczynają już od dłuższego czasu poszukiwać „innego źródła miodu”. I coraz częściej spoglądają w kierunku Azji.
Wydawać by się mogło, że najbardziej naturalnym partnerem powinny być Chiny. Spójrzmy chociażby na potencjał ludnościowy i gospodarczy. Wprawdzie Unia Europejska to prawie pół miliarda ludności i PKB wynoszący ponad 12 bilionów euro, a Chiny to prawie 1,4 mld ludzi i ponad 4 biliony dolarów PKB w 2008 roku. Jednak nie zapominajmy, że politycznie Chiny są jednolitym organizmem, a Unia Europejska – nie. Niebagatelną rolę odgrywają również handlowe i finansowe powiązania pomiędzy Chinami a Stanami Zjednoczonymi (w skrócie: USA są winne Chinom biliony dolarów).
Tak jednak nie jest. I to z dwóch powodów.
Po pierwsze: prawdziwy wolny rynek musi funkcjonować w warunkach wolności osobistej. Spora grupa analityków wskazuje fasadowość chińskiej wolności gospodarczej jako przyczynę przewidywanej przez nich porażki Chin w rywalizacji z Indiami o prymat w Azji. Indie być może w tym momencie wykazują niższe wskaźniki gospodarcze, ale nieskrępowana innowacyjności i inicjatywa obywatelska, która jest możliwa w tym kraju w stopniu daleko większym niż w Państwie Środka, może doprowadzić do zwycięstwa Hindusów nad Chińczykami w globalnym wyścigu.
Po drugie, w Chinach rośnie w siłę lobby wojskowe lansujące asertywną politykę zagraniczną tego kraju. Państwo Środka odchodzi od ,,pokojowego wzrostu’’ do walki
o dominację w Azji południowo-wschodniej. Pomruki chińskiej potęgi obserwowalne
w ostatnich latach, jak embargo na rudy rzadkich metali, zestrzelenie satelity za pomocą pocisku typu ASAT, czy próba lotu samolotu J-20 zbudowanego w technologii stealth pokazują, że Pekin nie jest już biernym aktorem sceny międzynarodowej. Wszystko wskazuje więc na to, że w międzynarodowej rywalizacji Chiny zamierzają rzucić rękawice Stanom Zjednoczonym. Poczynania Amerykanów wskazują, że Waszyngton stanie do tego pojedynku.
Co więcej Amerykanie stają się coraz bardziej aktywni. W tegorocznych ćwiczeniach wojskowych pod kryptonimem Cobra Gold na terenie Tajlandii wzięło udział 7200 żołnierzy US Army. Amerykanie wspierają tajski reżim będący sojusznikiem Stanów, także w celu równoważenia siły antyamerykańskiej Kambodży.
Ponadto Amerykanie nie przestają dozbrajać Tajwanu, rezerwując sobie prawo do dalszej sprzedaży buntowniczej wyspie nowoczesnych broni i technologii, pomimo stanowczych protestów płynących z Pekinu. USA utrzymuje swoją silną obecność militarną
w Korei Południowej oraz Japonii, co również coraz bardziej irytuje Chińczyków.
Ameryce pozostały więc Indie. Zwrócić należy uwagę, że Amerykanie milczą ostatnio przy kolejnych próbach nuklearnych w Indiach, mimo tego że są naturalnymi sojusznikami Pakistanu, jak wiadomo śmiertelnie skonfliktowanego z Indiami.
To milczenie może być znaczące.
„Kłamcy” i „marzyciele”
Zostawmy jednak nowe cele polityki zagranicznej USA (z założenia pominięto opis dynamicznie budowanych zależności w strefie Pacyfiku) i na sam koniec tej – siłą rzeczy krótkiej i nie wyczerpującej ogromu tematu stosunków transatlantyckich – dysertacji zapytajmy co dalej czeka Europę i Amerykę w tej niekorzystnej dla obu stron sytuacji odsunięcia się od siebie.
W odpowiedzi odwołajmy się do głosu francuskiego, a jakże, filozofa Alaina Finkielkrauta: „(…) jedni i drudzy są w ślepej uliczce, bo Ameryka marzy, a Europa kłamie. Ameryka marzy, bo demokratyzacja świata jest mało realna, a zwłaszcza demokratyzacja oparta na czołgach i rakietach. Natomiast Europa okłamuje głównie samą siebie, bo nie chce widzieć świata takim, jaki on jest naprawdę. Europa próbuje postrzegać świat na swoje podobieństwo. Tak próbowała zbudować system oenzetowski. Ale ONZ nie jest w stanie stworzyć globalnej Europy. Europa to lokalny historyczny fenomen, który z trudem obejmuje nawet ten jeden kontynent. To było widać podczas wojny w Jugosławii, gdzie zamiast współpracy i dialogu mieliśmy etniczne rzezie. W większej skali widzieliśmy to na konferencji ONZ w Durbanie, gdzie zamiast współpracy i dialogu były roszczenia
i oskarżenia”.
Trudno byłoby zasadniczo zakwestionować diagnozę stanu stosunków transatlantyckich anno domini 2011.